piątek, 24 czerwca 2016

40



Dzwonek do drzwi wyrwał Lindę McEver z zamyślenia.
 Niechętnie podniosła się z fotela, odkładając gazetę plotkarską na stolik obok i ciężkim krokiem ruszyła w stronę holu.
 Dzwonek odezwał się znowu.
 -Otworzysz czy nie!? – ryknął z góry Seweryn McEver.
 -No, już, już! – odwarknęła z irytacją. W myślach dodała do tego zdania „stary dziadzie” i od razu poczuła się lepiej. Większa część rodziny poważała seniora – ona akurat nie.
 I to na nią wypadło, żeby się nim opiekować.
 Przynajmniej rezydencja była bardzo stara i bardzo ładna. No, i pewnie bardzo droga. Zawsze, idąc holem, przeliczała, za ile co mogłaby sprzedać. Te dziwne, stare obrazy na ścianach… hm. Kto wie, może poszłyby nawet za milion? Stary stojak do odwieszania nakryć głowy i płaszczy – z tysiąc dolarów, to w końcu zabytek. Miękka wykładzina, zdobiąca podłogę – tysiąc pięćset. Siedzieli tu na jednej, wielkiej kupie pieniędzy, a ten stary bydlak nie chciał umrzeć.
 Rozległ się kolejny dzwonek.
 -Idę, idę! – zawołała z irytacją. Poprawiła fryzurę w lustrze, stojącym w holu -(dwa tysiące minimum) – ładne, jasne włosy wiązała w kok. Całkiem modnie, ale z klasą. Jej twarz była zwykle skrzywiona z niezadowolenia, ale tym razem udało jej się wygładzić rysy. Odetchnęła głęboko, policzyła do dziesięciu, odwróciła się w kierunku drzwi, przekręciła zamek i otworzyła je na oścież.
 Prawie opadła jej szczęka.
 -Cioteczna kuzynka Linda! – radośnie wykrzyknęła Silva McEver. – Wróciłam!


*


-A czy następnym razem, nie moglibyśmy, tak wyjątkowo, pojechać w jakieś bardziej przyjemne miejsce? No na przykład na Majorkę? – poskarżył się Cyryl.
 Silva przewróciła oczyma. Na moment przerwała grzebanie między cienkimi, pergaminowymi stronicami jakiejś wiekowej księgi i odwróciła się do Dantego.
 -Nie mógłbyś się go jakoś pozbyć? Wyślij go gdzieś!
 -Majorka – uczynnie podpowiedział jej chłopak.
 -Chodziło mi raczej o Azkaban czy coś w tym stylu.
 Strażniczka westchnęła ciężko, kiedy Cyryl zrobił urażoną minę, i na nowo zakopała się w papierach.
 Siedziała w Bibliotece Rodowej Siedziby McEver’ów (nienawidziła tych wielkich liter na początku każdego słowa, ale tak właśnie się to nazywało) i wertowała z rozdrażnieniem prastare kroniki, popijając kawę. Gdyby Linda to zobaczyła, pewnie padłaby na zawał. (Kroniki rodzinne – ze sto tysięcy dolarów. Silva świetnie wiedziała, że jej cioteczna kuzynka kataloguje to tak w myślach od lat).
 -To naprawdę okropne miejsce – przyznała Maddy, podnosząc ciężką zasłonę w oknie i wyglądając na szary, nieprzejednany świat za oknem. Lało jak z cebra. Niebo na moment przecięła błyskawica, sprawiając, że młoda łowczyni cofnęła się o krok.
 -Niezbyt przyjemne – z żalem zgodził się Adrian.
 Strażniczka nawet ich nie słuchała, po kolei kartkując kolejne tomy. Czasami to, że jej rodzina sięgała dziesiątki pokoleń w przód, a dzienniki prowadziła już w czasach starożytnych, bywało odrobinę irytujące. Nie lubiła łaciny, którą zapisano dwie trzecie notatek. Nie lubiła całej tej historii: McEver’owie na tronach, McEver’owie i ich misje, Wilhelm Zdobywca (McEver z krwi i kości) i jego podboje, McEver’owie i setki okrutnych bitew, wygranych walk, morderczych sporów i planów ekspansji (Stephen Richard McEver – pierwszy Europejczyk, który dopłyną do Ameryki. Imienia Kolumba się w tym domu nie wymawiało)… Nie lubiła też okropnej kawy, którą podawała Linda, słodkich (ZAsłodkich) bułeczek, które tu stały, faktury schodów, po których tu weszła, zatęchłego powietrza…
 Silva westchnęła ciężko.
No dobra, czas się przyznać. Ten dom po prostu ją drażnił.
 -W sumie to czego szukasz? – zapytał Dante, przysuwając sobie krzesło.
 -Wzmianki o jakiejś wielkiej wojnie, w którą wmieszany był mój ród.
 -Jak wielkiej?
 -Największej. Moriarty mówił coś o popiołach poległych i dam głowę, że chodziło u o McEver’ów. Potrzebuje jakiejś walki, gdzie poległo ich mnóstwo.
 -To chyba nie będzie takie trudne, nie? Założę się, że kazali ci wkuwać historię swojego rodu, tak samo jak i mi.
 -No… teoretycznie. – przyznała Silva.
 Łowca zmarszczył brwi.
 -Teoretycznie, czyli…? – spojrzał na nią znacząco.
 -No sam wiesz… z tego nie było testów – wyjaśniła mu, lekko skrępowana, wzruszając ramionami.
 Dante podniósł oczy ku niebu.
 -Czyli się nie nauczyłaś?
 -W pewnym sensie.
 -Czyli tak?
 -Tak.
 Łowca ponuro pokiwał głową, jakby był pogodzony z prawdą, jeszcze za nim mu ją wyznała, i sięgnął po jeden z tomów kroniki.
 -No to zacznijmy od początku.


*


-A więc… to tu mieszkali kiedyś McEver’owie? – zapytał Arashi.
 -Nie wszyscy. – przyznał Julia. – Ale większość.
 Szła przodem, rozglądając się ciekawie po obrazach, przedstawiających jej przodków – milczące, jasnowłose postacie o przenikliwych, błękitnych lub zielonych oczach. Zabójca podążał tuż za nią, niczym osobisty strażnik, badawczo przesuwając wzrokiem po twarzach tak bardzo podobnych do twarzy jego łowczyni.
 -Jesteś wśród nich? – zapytał po japońsku.
 -Nie. To galeria sław. Znajdę się tutaj, kiedy zrobię coś naprawdę wspaniałego.
 -Tych obrazów są setki.
 -No wiesz… - uśmiechnęła się lekko. – Zawsze byliśmy dużą rodziną.
 -Czy Silva-sama tu jest?
 Uśmiech zniknął z twarzy Julii. Ponuro zacisnęła usta.
 -Ciocia jest Strażniczką. Wykluczyli ją zaraz po urodzeniu.
 -Przecież jest w rodzinie.
 -W ich umysłach. Nie sercach.
 Arashi bezbłędnie zwrócił uwagę na kluczowe słowo w jej wypowiedzi. „Ich”. Całkiem, jakby siebie też uważała za wyrzutka.
 -Myślę, że… - zaczął.
 -Dziewczyno! Hej, ty tam!
 Wołanie sprawiło, że Jill zatrzymała się jak wryta. Powoli zamknęła oczy i nakazała sobie spokój, a potem odwróciła się niespiesznie.
 Jedne drzwi w korytarzu były otwarte: stał w starzec o szczupłej, pobrużdżonej twarzy. Jego jasne włosy posiwiały, ale oczy błyszczały tak samo, jak przed laty, kiedy sadzał ją sobie na kolanach. Kiedy była małym dzieckiem, które nic nie rozumiało. Kiedy jeszcze mógł być dla niej dobry, bo nie zaczęły się dla niej lata kształcenia, który miały z niej zrobić zimną, bezlitosną łowczynie. Jego ramie, zastąpione metalową protezą po walce z Ikarem Vale’em, przed wieloma laty, teraz wyciągnęło się w jej stronę.
 -Chodźcie tu. Natychmiast. Ty i ten… zabójca.
 Julia z trudem znalazła w sobie dosyć sił, żeby skinąć głową.
 -Dobrze, dziadku Sewerynie.


*


-Możesz mi powiedzieć, czego szukamy? – z lekkim rozdrażnieniem zapytał Nikolaj.
 Madeleine postanowiła wybaczyć mu irytacje: przed chwilą dosłownie wyciągnęła go z biblioteki, prowadząc go za kaptur od bluzy. Natomiast on, po pierwsze, nie lubił być skąd wyprowadzany tyłem, po drugie, zmuszany do czegoś i wreszcie po trzecie, wyciągany z raju.
 Był więc zły.
 -Nie tylko ty cierpisz – poinformowała go Maddy.
 -Mówisz o tygrysie, którego kazali ci oddać do zoo?
 -I o krasnalu, którego zabiła Natalia – dodała dziewczyna. – Zabiła MOJEGO krasnala!
 -Przecież to nie był krasnal! – zaprotestował Nikolaj.
 -Cóż, rzeczywiście. – łowczyni wepchnęła ręce do kieszeni startych jeansów. – Ale już przywiązałam się do tej myśli.
 Chłopak westchnął ciężko.
 -Mam przez to rozumieć, że na moją siostrę został wydany wyrok.
 -Właśnie.
 -Powiem jej.
 -Pewnie umrze ze szczęścia.
 -Możliwe.
 -Mniejsza o to – Nikolaj w dosyć niezwykły jak dla niego sposób zbagatelizował sprawę morderstwa. – Chciałbym wiedzieć, dlaczego włóczymy się bezprawnie po rezydencji waszych największych wrogów.
 -Szukamy skarbca. – uprzejmie wyjaśniła mu Madeleine.
 Chłopak pomyślał mimochodem, że to chyba jeszcze gorsze niż garnek leprekauna, a potem ułożył w myślach ostrożne 
-Dobrze się czujesz?
 Maddy przewróciła oczyma.
 -Wręcz doskonale. Słuchaj, zupełnie nie rozumiesz. Skarbiec McEver’ów istnieje, tak samo jak skarbiec Vale’ów albo Tajemniczy Skarb Wodnego Demona, Który Zaginął Przed Laty.
 -Tajemniczy skarb wodnego demona, który zaginął przed laty? – słabo zapytał Nikolaj.
 -Dokładnie, tylko wielkimi literami. W skrócie TSWDKZPL. Zajmuje się tą sprawą od lat. – wytłumaczyła mu dziewczyna.
 -Och. – uznał, że lepiej jest nie wiedzieć.
 Maddy niechętnie uszanowała jego milczenie. Wolała, żeby ją wypytywał – mogłaby wtedy streścić mu fascynującą historię TSWDKZPL. Przy okazji dopowiedziała by też coś o KMFKMNA, ZSWKPNPO i kilku innych. Ale jak nie to nie. I tak jeszcze kiedyś go tym pomęczy.
 -Skarbiec to najbezpieczniej miejsce w każdej rezydencji łowców. – wytłumaczył krótko. – Przechowuje się tam zdobyte amulety, legendarne artefakty i tego typu nudziarstwa. ALE są tam też plany.
 -Jakie plany?
 -Plany taktyki McEver’ów.
Nikolaj nadal patrzył się na nią tak, jakby nic nie rozumiał.
 -Taktyki na Turniej. – wytłumaczyła. – Zawsze mają inną. Powinna być już opracowana, a kiedy dowiemy się już, jak wygląda, będziemy mieli przewagę.
 -Ale wiesz, gdzie mniej więcej jest ten Skarbiec, no nie? – zapytał ostrożnie.
 -Nie. Ale znajdziemy go. Ten dom chyba nie jest AŻ TAK duży, no nie?
 Ten dom zdecydowanie był AŻ TAK duży. Ale Maddy postanowiła jednak o tym nie myśleć.

środa, 6 kwietnia 2016


39



Madeleine od dziecka chciała mieć zwierzątko domowe.
 Ale nie jakiegoś tam kota czy psa, czy chomika, albo świnkę morską, lub mysz, żółwia czy też złotą rybkę.
 No dobrze… na pewnym etapie jednak chciała mysz. I to nawet kilka sztuk, ale to nie miały być żadne nudne, prozaiczne, głupie myszy. Takie się dla niej nie nadawały. Te jej miały być MAGICZNE i zmieniać się w konie. Posadziła nawet dynie w ogródku i z podekscytowaniem wyczekiwała, aż wyrośnie jej karoca.
Bo co do tego, że tak się stanie, nie miała najmniejszych wątpliwości.
 Kopciuszek i magiczne myszy uległy przedawnieniu, gdy miała sześć lat. Natychmiast odnalazła jednak nową miłość: MAMUTY. Szczególnie chciała dostać małego mamuta. Zamierzała na nim jeździć, a wszyscy by jej zazdrościli. Planowała nawet nadanie mu imienia, ale wtedy nagle zapałała niewyjaśnioną miłością do mrówkojadów.
 Tygodniami chodziła za Melisą, na zmianę prosząc ją o mrówkojada („Mama, proszę! Będzie nam odkurzał! Nazwiemy go Steve! Mamaaaaaa!”) i mamuta („Kupcie mi chociaż takiego małego… Takiego tyciego! Mamo, proszę, ja chcę mamuta! Może być nawet miniaturka, wiesz?”). W dalszej kolejności przerzuciła się na broń palną, potem na pegazy, gryfy, centaury („Mamo, ale pomyśl, jakbyśmy sobie z nim fajnie patatajały!”, wreszcie węże (morskie, rzecz jasna). Jej matka załamała się dopiero, gdy Maddy poprosiła ją o małego Krakena. Albo o dużego Krakena. W sumie mógł być dowolny, ważne, żeby był.
 Wielokrotnie jeszcze zmieniały jej się gusta, a za każdym razem, kiedy to się działo, Dante przebywał z dala od rezydencji.
 Widok więc, jaki przedstawiała Madeleine, wprowadzająca do samolotu łowców tygrysa na smyczy, trochę go zaszokował.
 No…. TROCHĘ. Po prawdzie, zakrztusił się kawą i omal nie padł martwy. Tygrys miał na szyi przewiązaną czerwoną kokardkę, na pysku widok zastygłego przerażenia i zostawiał za sobą kilkanaście rys w podłożu, panicznie czepiając się pazurami tego, co tylko wpadło mu w łapy, kiedy Maddy z wszystkich sił wciągała go między fotele.
 Widząc oszołomiony wzrok wuja, uśmiechnęła się trochę nerwowo.
 -Jakiś problem?
 -Tygrys? – słabo zapytał Dante. – Tygrys? Naprawdę?
 -Jaki tam tygrys – Madeleine najpierw usiłowała zasłonić sobą zwierze, a potem rozglądnęła się nerwowo i wkopała drapieżnika między fotele. – Kompletnie nie wiem o czym mówisz, wuju.
 -Maddy, ja cię proszę, co ty zamierzasz zrobić z tym czymś? – łowca silił się na spokój.
 -Niby z czym? – Maddy zrobiła niewinną minę, a potem syknęła w stronę tygrysa. – Przestań się rwać, Killer?
 -Dobrze, że nie Mruczuś – zauważyła Silva. Siedziała w jednym z fotelów, z nogami wyciągniętymi przed siebie i sennie przymkniętymi oczyma. Teraz uśmiechnęła się lekko.
 -Nie pomagasz. – warknął na nią Dante.
 -Bo bardzo dobrze mi się na to patrzy z pozycji, którą zajmuję. – odparła lekko, nawet nie podnosząc powiek.
 Łowca przeciągnął dłonią po twarzy. Przez chwile oddawał się ponurym rozmyślaniom nad tym, że jest chyba jedynie zdrowo myślącą osobą na tym statku oprócz pilota. Natychmiast jednak przypomniał sobie o Debrze, Denie i Dellixie (chociaż o tym ostatnim nie do końca) i zwrócił w ich stronę pełne nadziei spojrzenie.
 Zaraz jednak opadły mu ramiona. Jego jedyna podpora w liczbie trzech właśnie naradzała się w kącie z minami spiskowców. Dante w sumie nawet nie miał im za złe, że oszaleli – może tylko dziwił się trochę, że tak długo to trwało.
 -Boa. – skomentowała nagle Silva.
 -To coś obraźliwego w jakimś afrykańskim języku? – zapytał z roztargnieniem.
 -Nie. – Strażniczka otwarła jedno oko. – Serio. BOA.
 Łowca odwrócił się powoli i wbił wzrok w siostrzeńców, właśnie transportującym czterometrowego węża do samolotu. Jego przednia część była już na pokładzie, druga jeszcze nie.
 Dantemu opadły ramiona.
 -Cyryl! Metody! Zabierzcie stąd to coś!
 Metody rzucił mu urażone spojrzenie.
 -Czyli Maddy może mieć zwierzątko domowe, a my już nie!?
 -Właśnie, to przecież nie fair, Dante. – rzuciła Silva z lekkim uśmiechem.
 Chwilowo uwagę łowcy odwróciła awantura na tyłach samolotu: Sherlock zauważył już Killera i skoczył za nim z radosnym ujadaniem. Arashi przyglądał się temu ciekawie i z pewnym zadowoleniem, natomiast Maddy, Adrian, Natalia, a nawet Julia powoli zaczęli się wycofywać. Co do Nikolaja, siedział w swoim fotelu ze słuchawkami na uszach, nie widząc świata poza kartką od nut, którą z szybkością światła wypełniał swoim drobnym pismem.
 Cyryl i Metody wykorzystali moment roztargnienia łowcy i dokończyli transportowanie węża na pokład. Dante przez chwile przyglądał się tumultowi z przerażeniem, a potem bez sił opadł na fotel obok kuzynki.
 -Sir, czy my… Eee…. Mamy już lecieć? – uprzejmie zapytał go młody, lekko w tej chwili oszołomiony pilot, z pewnym niepokojem ogarniając wzrokiem całe to zamieszanie.
 -Nie. Tak. W sumie możemy. Nie mam pojęcia. Ma pan kuzynostwo?
 -No… nie, sir.
 -A niech to, człowieku, jak ja ci zazdroszczę. – Dante wyprostował się gwałtownie i przyjrzał mu się ze wzruszeniem. – A masz siostrzeńców? Lub bratanków?
 -Nie sądzę, sir.
 Łowca ponownie opadł na oparcie fotelu.
 -Nawet sobie nie wyobrażasz, jaki koszmar cię ominął.
 -Startować? – zapytał po chwili milczenia lekko skonfundowany pilot.
 -Możemy. – Dante z rezygnacją skinął głową i odprawił go ruchem ręki.
 Silva lekko uniosła brwi.
 -Co z tobą, chcesz umrzeć czy co? – przyjrzała mu się ciekawie, wyjmując książkę z plecaka.
 -Po prostu nagle zdałem sobie sprawę, że skoro siedzę w zamkniętej przestrzeni dziesięć na dziesięć metrów z tobą, wężem, tygrysem, łowcą z mieczem oraz zabójcą, to gorzej już być nie może.
 Strażniczka nie powstrzymała szerokiego uśmiechu, kiedy ze współczuciem poklepała go po ramieniu.
 -Uwierz, że może – uśmiechnęła się jeszcze szerzej, nachylając się, jakby przekazywała mu poufne informacje. – Bo to miejsce Dellixa.


*
  

W momencie, kiedy samolot wystartował, Dantego za sprawą kuzynki już ostatecznie trafił szlag, a Nikolaj uświadomił sobie, że obok niego tygrys-ludożerca usiłuje właśnie pożreć Sherlocka, Den, Dellix i Debra naradzali się w kącie.
 -Co o tym wszystkim myślicie? – zapytała była agentka Hadesu, marszcząc brwi.
 -Że każde z nas z osobna i wszyscy razem okropnie się w to wpakowaliśmy – krótko odpowiedział najmłodszy łowca.
 Wojownik westchnął ciężko, poprawiając wystającą mu zza ramienia rękojeść miecza.
 -Silva McEver jest jak najbardziej w porządku – pozostała dwójka spiskowców rzuciła mu powątpiewające spojrzenia. – do Dantego też nic nie mam, ale te dzieci… myślę, że młodzi Vale’owie… no… no cóż.
 -Ja bardzo lubię Maddy, Cyryla i Metodego. – zaoponował Den. – Bardziej martwię się tym zabójcą.
 -A ja nie czuję do Silvy jakiejś specjalnej sympatii – zauważyła Debra. Kiedy Dellix przeszył ją chmurnym spojrzeniem, bezradnie rozłożyła ręce. – No co? Czy wy w ogóle słyszeliście, jak mnie nazywa!?
 -Jak? – uprzejmie zapytał Den.
 -DEBORĄ.
 -A to źle?
 -Tak, bo mam na imię DEBRA!!!
Łowcy wymienili zdumione spojrzenia.
 -To nie jest jedno i to samo? – zapytali równocześnie po krótkiej chwili zgodnego milczenia.
 Kobiecie opadły ręce.
 -Wiecie co? Mniejsza o to.
 Dellix dopiero po chwili odzyskał rezon.
 -No dobrze, w każdym razie, sądzę, że oni wszyscy mówią nam za mało. Powinniśmy się dowiedzieć więcej.
 -Tylko jak? – Den zmarszczył brwi.
 Debra miała ochotę zaproponować, żeby po prostu zapytali się Dantego lub Silvy, ale w ostatniej chwili uznała, że takich tytanów umysłu jak jej współspiskowcy mogłoby to jednak przerosnąć.
 -Ich rzeczy. Tam musi coś być. – stwierdził w końcu Dellix. – No nie wiem, może któreś z nich piszę pamiętnik?
 Den wyobraził sobie Silve McEver pochyloną nad jakimś różowym zeszytem z puchatym długopisem w ręce i starannie kaligrafującą pierwsze słowa na stronie: „Mój kochany pamiętniczku!” i tak dalej, i tak dalej. Było blisko, a łowca wybuchłby śmiechem.
 -Julia prowadzi dziennik – powiedziała nagle Debra, prostując się. Posłali jej zdziwione spojrzenia. – No… wiem dzięki Madeleine. Ciągle coś o nim wspomina, jak żaden McEver akurat nie słyszy.
 -No to uzgodnione – Dellix z zadowoleniem skinął głową. – Musimy się tylko dostać do tego dziennika i po sprawie. Założę się, że to będzie banalnie proste.
 -Jasne. – przyznał Den bez większego przekonania.
 -Pewnie.
 Ale mylili się. Jak zwykle.

piątek, 1 kwietnia 2016

38

-Jeny, Dante… co to niby jest?
-Mówiłeś coś?
-Co? T… znaczy nie. Nic kompletnie.
Den ogłupiałym wzrokiem przypatrywał się tygrysowi, siedzącemu z nonszalancko skrzyżowanymi przednimi łapami koło bramy świątyni. Obok niego siedział spętany chłopak w szarej szacie z zakneblowanymi ustami, wbijając pełne nienawiści spojrzenie w oczy Silvy McEver. On i klęcząca przed nim Strażniczka toczyli milczącą walkę. Od momentu jej rozpoczęcia żadne z nich nawet nie drgnęło.
Nieco dalej, pod kamiennym murem, przysiadła Julia i Arashi, grający w krime. Jak na razie remisowali, ale Jill nie miała dzisiaj dobrej passy: co pewien czas rzucała okiem na Madeleine i Natalie, goniące się wokół fontanny.
-Maddy, oddaj mi tą spinkę!
-Przecież mówię ci, że na niej coś się rusza!
-Oddawaj!
-A jeśli to pająk?
-Nie, za małe.
-Pluskwa?
-Błagam, byle nie wesz… pchła? A może to tylko śmieć? Zresztą nieważne, oddaj, JUŻ!
-Kiedy ci mówię, że to coś łazi! – łowczyni wskoczyła na kamienną, przełamaną na pół ławkę koło fontanny. Dalej ze zmrużonymi oczyma wpatrując się w spinkę, uchyliła się przed ręką Natalii.
-Może to mały mamut? – uprzejmie zaproponował Nikolaj, podnosząc wzrok znad książki.
-Nie, nie sądzę.
-Może poczwarka mamuta? – podsunął im Cyryl z miną, która, według niego, nadawała mu wygląd filozofa. Zepsuł efekt, rzucając Julii krótkie spojrzenie, dla sprawdzenia, czy patrzy.
Akurat nie patrzyła.
-Ha, mam cię! – wykrzyknęła w tym momencie, nie zwracając uwagi, że z japońskiego przeszła na francuski.
Arashi uśmiechnął się lekko.
-Jeszcze zobaczymy łowczyni.
Cyryl przewrócił oczyma.
-Słuchasz mnie? – głos Metodego dobiegł go jakby z daleka?
-Co? Nie. Znaczy tak. Znaczy nie. Znaczy… powtórz.
-Mówiłem, że z technicznego punktu widzenia, mamuty nie poczwarkują.
-Nie znasz się. – krzyknęła do niego Maddy, przeskakując z ławki na gruzy fontanny. Natalia podążyła za nią ze złowróżbnym warkotem. – Miniaturki owszem, poczwarkują.
-Czyli mały mamut przechodzi stan larwalny? – z udanym zdumieniem zapytał Metody.
-Jasne, że… stop! – łowczyni wyhamowała błyskawicznie. – Słuchajcie, już wiem, to pewnie krasnal!
-Zaczyna się – mruknął Nikolaj, przewracając kartkę.
-Nie mów. Twoim zdaniem dopiero TERAZ się zaczyna? – z przerażeniem zapytał Adrian.
Dante uśmiechnął się lekko. Uwielbiał przysłuchiwać się wywodom swoich siostrzeńców.
-Ile już? – głos Silvy wydarł go z zamyślenia.
Rzucił okiem na stoper.
-Pięć minut trzydzieści siedem sekund bez ani jednego mrugnięcia.
-Dobry jest – stwierdziła z zawiścią, powracając do świdrowania adepta wzrokiem.
-Słyszałaś, co Maddy mówiła o krasnalach?
-Nie. Opowiesz mi później.
Den otrząsnął się w końcu i podszedł do nie mniej oszołomionych niż on Debry i Dellixa.
-Oni są nienormalni – mruknęła była agentka Hadesu.
Madeleine z fontanny znów przeskoczyła na ławkę, a potem na ziemie, o włos mijając się z rękami Natalii i kontynuując wywód o krasnalach.
-To głupie, co mówią ludzie. Krasnale rzecz jasna nie mieszkają w norach. Wolą raczej stare budynki, a szczególnie ich piwnice. Mają oczy jak denka od butelek. Wbrew wszystkim mitom, ich czapeczki są czerwone, a nie zielone, czarne, tudzież pomarańczowe. Rzecz jasna zapuszczają brody. Ten tu jeszcze nie ma, musi być młody, poniżej tysiąca lat. Jedzą skały, warzywa, denerwujących młodszych braci i podłe kuzynki. – jej spojrzenie poszybowało przez cały plac w stronę Julii. Łowczyni udała, że nie widzi tego wzroku i za jednym atakiem zmiotła jedną piątą armii Arashiego. – Występują różne rodzaje. Są na przykład krasnale grzybowe… krasnale spełniające życzenia… no i leprekauny… wbrew wszystkim podejrzeniom, Święty Mikołaj wcale nie jest krasnalem – Maddy zjeżyła się na moment. Jej wrogość do sympatycznego świętego datowała się na kilka lat wstecz. – Oczywiście są też…. O rany! Leprekauny!
-Co się stało? – Nikolaj podniósł się na łokciach.
-Byliśmy w Szkocji! Byliśmy i nie poszukaliśmy leprekauna! Wujku, jak mogłeś mi nie przypomnieć!?
-Leprekauny to raczej Irlandia. – spokojnie zauważył Dante, wędrując wzrokiem między Silvą i adeptem, a stoperem. Sześć minut i pięć sekund. Nieźle.
-Nie zapominajmy, kto tu jest ekspertem. – odparła z urazą.
-Ta, nie zapominajmy. – poprał ją Cyryl.
W następnym momencie rozległo się straszliwe ujadanie: tygrys błyskawicznie zerwał się z ziemi i uskoczył jak najdalej mógł. Sherlock dumnie wyszedł zza pleców Silvy, wysoko unosząc łepek i mierząc wielkiego kota lekceważącym spojrzeniem.
Tygrys napiął się, a potem rzucił się na szczeniaka. Pies pisnął cicho i zwiał najszybciej jak mógł, znikając znowu w opustoszałej świątyni.
-Im nigdy dosyć zabawy – z lekkim uśmiechem mruknął Arashi.
-Ta. – bez przekonania odparła Julia. Znowu zaczynała przegrywać.
Tymczasem oszołomiony adept gwałtownie zamrugał i odwrócił głowę: zdążyły mu jeszcze mignąć czarne tygrysie paski na ciemnopomarańczowym tle, a potem Silva krzyknęła triumfująco.
-Dante, czas stop! Ile?
-Sześć minut pięćdziesiąt pięć sekund. – poinformował ją kuzyn.
-Ha! Wygrałam! No dobra. – westchnęła ciężko i przeciągnęła się z zadowoleniem. – To teraz warto by go było przesłuchać.

*

-Nie chcę znać twojego imienia ani nazwiska, jeśli aby je posiadasz. Po prostu mów, co się tutaj stało, a potem puścimy cię wolno.
Wyzwolony od knebla, ale wciąż jeszcze spętany więzień odpowiedział Strażniczce zimnym spojrzeniem. Westchnęła ciężko.
-Wygrałam pojedynek na nie mruganie, no miej trochę honoru!
Adept nadal milczał.
-Przyznaj się, po prostu nie chcesz przyznać, że przegrałeś.
Nie wypowiedział ani słowa.
-Ja mam czas. Mam też ostry nóż, niszczycielskiego łowcę oraz zawodowego zabójcę na podorędziu.
Ciągle nic.
-Mogę też oczywiście wywalić posąg twojego bóstwa ze świątyni i zrzucić go ze zbocza. Nie bądźmy oszczędni w środkach.
Chłopak wyprostował się gwałtownie. W jego oczach błyszczało przerażenie, spowodowane jej ostatnimi słowami.
-Kłamiesz. – syknął.
-O, jednak masz język. Nie, nie kłamie. Mój bóg nie jest twoim bogiem. Mogę to zrobić.
-Jesteś… jesteś potworem.
-Mów mi Silva. – odparła znudzonym tonem.
W jego postawie zaszła nagła odmiana. Zmierzył ją czujnym spojrzeniem, mrużąc oczy.
-Silva McEver? – zapytał w końcu.
-Tak, to ja. – Strażniczka zwykle nie lubiła iść na łatwiznę, ale kontem oka zauważyła, że siedząca teraz w niewielkim oddaleniu od nich grupa skupiła się wokół Maddy. Silva była ciekawa tego krasnala.
-On… kazał ci powiedzieć.
-Powiedzieć, co tu się stało, jak rozumiem?
-Nie. Mam ci przekazać wiadomość. Dlatego pozwolił mi zostać.
Zawahała się przez ułamek sekundy.
-Dobrze. Mów.
Chłopak głęboko nabrał powietrza w płuca, a potem zaczął recytować z zamkniętymi oczyma.
-Czy przestraszyłaś się, kiedy się tu zjawiłaś, Strażniczko? Bo powinnaś się bać. Zniszczę każdą twoją przystań i wszystko co kochasz. I nie zostanie kamień na kamieniu ani skała na skale. Zabije tych, którzy są dla ciebie ważni, tak samo, jak ty zabiłaś tych, co byli ważni dla mnie. Zgładzę ich na twoich oczach, żebyś wiedziała, jak twój świat staje w ogniu. A gdy nie zostanie już nikt, przyjdzie czas i na ciebie. Będziesz pragnęła skonać, a śmierć nie nadejdzie. Będziesz pragnęła płakać, a zabraknie ci łez. Będziesz pragnęła krzyczeć, a głos stanie ci w gardle. Będziesz pragnęła uciec. Odetnę ci każdą drogę ucieczki. A gdy dokona się zemsta, dam ci umrzeć jak psu. To ty zaczęłaś tą grę. Kolejna Wskazówka? Idź tam, gdzie jest twoje miejsce, zatańcz na popiołach poległych i zaśpiewaj pieśni wojny. Moriarty.
Silva wpatrywała się w chłopca na długo po tym, jak przestał mówić. W końcu powoli skinęła głową.
-Nie widziałeś GO osobiście, prawda?
Młody adept pokręcił głową.
-I nie powiesz mi, gdzie podziali się wszyscy twoi towarzysze?
Znów to samo.
-Ale niedługo wrócą. – dodał spokojnie. – Niedługo wrócą ci, których wyprawiono w podróż. Otrzymam od nich pomoc.
-Świetnie. – Strażniczka podniosła się i rozcięła jego więzy. – Za godzinę już nas tu nie będzie. Życzę ci szczęścia, dzieciaku.
-Ja… też chciałbym ci go życzyć. – powiedział chłopak po chwili wahania. – Ale tobie potrzebne jest coś więcej. – odwrócił się i odbiegł, znikając we wnętrzu świątyni.
Silva odwróciła się i spojrzała na grupę. Natalia w końcu dorwała Maddy i odebrała jej swoją spinkę. Po całej budowli rozniósł się oskarżający jęk Madeleine.
-Wujku, ona zmiażdżyła mojego krasnala!!!

poniedziałek, 28 marca 2016


37



Silva uważała, że polowania to ogólnie fajna sprawa, o ile zwierzyna ucieka, ty lecisz między przeszkodami niepewny, czy ją dogonisz, a nutka determinacji i ryzyka wisi w powietrzu. I TO uczucie, kiedy wiesz, że istota, którą gonisz ma nad tobą przewagę w terenie: zna każdy krzak, każde drzewo, każdą ścieżkę.
 Tego dnia i w tym momencie gwałtownie zmieniła zdanie.
 Zwierzyna nie powinna uciekać. A przynajmniej nie tak szybko. Przeszkody to idiotyczna sprawa. Szczególnie, kiedy stanowią je gruzy. Nutka determinacji i ryzyka jest głupstwem. Wtedy tylko, oczywiście, kiedy obok myśliwego biegnie jego kuzyn, na którego trzeba uważać, żeby nie skręcił sobie karku (Dante miał inne zdanie w tej sprawie, ale Strażniczka nawet nie zamierzała udawać, że ją to obchodzi). Co do przewagi uciekającego nad goniącym: czysta niesprawiedliwość losu. Bez tego wszystko byłoby łatwiejsze.
 Każdy ten zarzut kumulował się w pierwszym z tych, które przyszły jej do głowy: zwierzyna NIE POWINNA uciekać. To czysty sadyzm z jej strony. Kompletne zignorowanie wszelkich potrzeb myśliwego i zasad BHP (nie, żeby wiedziała, co to są zasady BHP. Ale brzmiało nieźle, a Dante podsuwał to przeciw niej w każdej ich poważniejszej kłótni).
 Uciekająca zwierzyna wszystko utrudniała i była niezmiernie irytująca.
 Szczególnie kiedy stanowiła akolitę buddyjskiej religii, którego KONIECZNIE trzeba było dogonić.
 -To nienormalne – skomentował łowca, biegnący ramie w ramie z kuzynką. – Czego ich tu uczą, medytacji czy biegów krótkodystansowych!?
 -Godne przemyślenia. – przyznała Silva. – Przewiduje, że i tego i tego.
 Chłopak, z głową wygoloną do skóry i w szarej szacie nowicjusza, zniknął im na chwile z oczu, gwałtownie skręcając w sąsiedni korytarz. Dwójka myśliwych jeszcze przyśpieszyła, przeskakując nad stosem gruzu, ciągnącym się przez całą szerokość korytarza.
 -W sumie chłopak ma naprawdę talent w nogach – zauważyła Strażniczka. – Szczególnie, że biegnie w sukience.
 -To nie sukienka – poprawił ją Dante.
 -Jasne, że tak.
 -Znając ciebie, kilt z kolei nazwałabyś spódniczką, prawda?
 -Kilt to JEST spódniczka. – gwałtownie weszli w zakręt. Chłopak znikał już na końcu korytarza. – No nie!
 -Oczywiście, że kilt nie jest spódniczka.
 -To równie prawdziwe jak to, że twoja dziewczyna istnieje.
 -To oczywiste, że moja dziewczyna ISTNIEJE!
 -A dałbyś mi do niej numer?
 -Silva!!!
 Znowu skręcili i ich oczom ukazało się wyjście na świątynny plac. Chłopak był już w jednej trzeciej jego długości, ale wyraźnie zwolnił, jakby brakowało mu sił.
 -Mamy go – z satysfakcją powiedziała Strażniczka.
 Wybiegli na plac za zwierzyną, błyskawicznie skracając dystans o dobrych kilka metrów. Dellix i Debra odprowadzili ich zdumionym spojrzeniem, kiedy przemknęli im tuż przed nosem i wpadli w krużganki prowadzące do zachodniej części świątyni.
 Akolita był tuż przed nimi, a jednak ciągle za daleko: znów przyspieszył, jakby czując oddech Śmierci na plecach. Ledwo Dantemu przeszło do przez głowę, już rzucił swojej kuzynce krótkie spojrzenie.
 Ta… to było trafne porównanie.
 Chłopak znów skręcił, lecz zanim zdążyli wejść w zakręt, rozległ się czyjś triumfalny krzyk, a potem odgłos szarpania się z kimś i zduszonych okrzyków w dziwnym języku.
 Para myśliwych zatrzymała się prawie równocześnie, przyglądając się scenie, właśnie rozgrywającej się przed ich oczyma. Młody adept szamotał się z Maddy i Nikolajem, stojącymi pośrodku korytarza z dosyć oszołomionymi minami. Każde z nich trzymało chłopaka pod ramie, nie dając mu uciec, mimo, że wyrywał się z wszystkich sił, nawołując w jakimś znanym tylko Silvie języku.
 -Hej ciociu, hej wujku. – Madeleine posłała im szeroki uśmiech. – Zakładam, że mamy tu kogoś, kogo szukacie.


*


To był tygrys.
 Gigantyczny tygrys.
 Tygrys bengalski, najpewniej.
 Tygrys – ludożerca.
 Nie, w sumie wszystkie tygrysy to ludożercy.
 Ale to na pewno był wyjątkowo zajadły tygrys-ludożerca.
 Cyryl zaraz umrze… a jeszcze nie zdążył wyznać Julii swojego głębokiego uczucia, no i zamordować Arashiego. Prawdziwy cios poniżej pasa. Jak śmiesz, okrutny świecie?
 Łowca patrzył na tygrysa.
 Tygrys patrzył na łowcę.
 Łowca wydał z siebie odgłos podobny do pisku przerażenia. Tygrys warknął. Łowca cofnął się o krok. Tygrys przybliżył się jeszcze bardziej. Łowca przełknął ślinę. Tygrys przeciągnął łapą po kamiennej posadzce, pazurami rysując bruzdy na równo poukładanych kostkach.
 -Hantā!
 Cyryl ani drgnął.
 -Hantā!
 Chłopak powoli przełknął ślinę. Skąd dobiegał ten głos? Powoli utkwił oczy w tygrysie.
 -Ty mówisz? – zapytał niepewnie.
 Bestia otworzyła paszcze, ukazując mu białe kły.
 -Cyryl!!!
 -O JENY. Brzmisz całkiem jak Julia. – łowca przez moment z niedowierzanie przyglądał się zwierzęciu.
 -Cyryl, ty skończony kretynie!
 -Tak właśnie mnie nazywała! – chłopak wyglądał na zachwyconego.
Tygrys warknął wściekle i naprężył się do skoku. Wszelkie szanse na ratunek przepadły.
 Teraz trzeba było dopuścić do steru prześwięte Zrządzenie Losu.


*


-Hantā! – po raz trzeci wykrzyknął Arashi.
 Razem z Julią stali w korytarzu łączącym część północną z północno-wschodnią. U nóg zabójcy warował Sherlock, co chwila trącając nogawkę jego spodni nosem i tym samym zapraszając go do zabawy.
 Chłopak ani drgnął.
 -Ten kretyn nas nie słyszy – Jill rzuciła gniewne spojrzenie na stojącego w drzwiach nieopodal Cyryla.
 -Z kim on właściwie rozmawia? – zapytał Arashi.
 -Nie mam najmniejszego pojęcia i w sumie nie chcę wiedzieć. Cyryl, tu jesteśmy!
 Jej daleki kuzyn nadal wpatrywał się w coś za drzwiami.
 -Jeny, on jest nieznośny – po japońsku skomentowała Julia. – Chodź, mam dosyć. Zostawmy tu tego oszołoma.
 -Hai – zabójca krótko skinął głową. Nagle pies u jego nóg zerwał się na równe nogi, naprężył i jak biała błyskawica pognał w kierunku Cyryla. – Sherlock, czekaj!
 Jill westchnęła ciężko, przeciągając dłonią po twarzy.
 -Świetnie, to teraz musimy gonić psa? Po prostu znakomicie.


*


Cyryl był już prawie gotowy na śmierć, gdy koło jego lewej nogi przemknął jakiś biały kształt, z trudem zatrzymał się w drzwiach, ślizgając się po kamiennej posadzce i stanął naprzeciw majestatycznego tygrysa, który z góry spojrzał na drobną istotę.
 -Sherlock… - wykrztusił chłopak.
 W następnej chwili Arashi przepchnął go w drzwiach, hamując obok. Koło niego zatrzymała się Julia.
 -O nie. – jęknęła. – Tygrys? Może się stać coś złego…
 -Ej, nic mi nie jest. – uspokoił ją Cyryl.
 Posłała mu zdumione spojrzenie.
 -Co? Cyryl, idioto, mówię o Sherlocku.
 Młody łowca jakby skarlał ułamku sekundy.
 -O Sherlocku? Tak… ekhem… jasne… wiedziałem. To był tylko żart.
 -Ta. – mruknęła Jill.
 Patrzyli w milczeniu, jak szczeniak jeszcze o pół kroku zbliża się do bestii i warczy na nią cienkim głosem, jeżąc sierść. Tygrys prychnął na niego wrogo. Sherlock uniósł łepek i zaszczekał na niego wściekle: nie zabrzmiało to zbyt groźnie, ale jednak. Wielki kot zniżył trochę głowę, tak, by spojrzeć w oczy małemu śmiałkowi, a potem ryknął.
 Zabrzmiało to trochę jak u lwa, tylko mniej samochwalczo, a bardziej niebezpiecznie. Sherlock przez chwile stał jak skamieniały, a potem zaczął ujadać, szczerząc coś, co od biedy można było nazwać kłami.
 Tygrys zamruczał, błyskając oczyma.
 Pies znowu zaszczekał.
 Trwali naprzeciw siebie przez kilka sekund. Bestia mierzyła przeciwnika wzrokiem, a potem nagle skoczyła do przodu. Sherlock ledwo umknął spod jej łap i rzucił się do ucieczki.
 Odprowadzili ich wzrokiem, aż nie znikli za zakrętem.
 -Co teraz robimy? – zapytała lekko oszołomiona Julia.
 -Idziemy na plac – zakomendował Arashi. – Sherlock wróci, jak już skończy się bawić.
 -BAWIĆ??? – po włosku wykrztusiła łowczyni.
 -Bawić. – potwierdził zabójca z kamiennym spokojem. Znał niewiele słów w tym języku, ale to akurat tak.
 Za jego plecami, Julia i Cyryl wymienili zdumione spojrzenia.

środa, 23 marca 2016


36



Bramy świątyni były otwarte.
 Na głównym placu zalega zeschnięte, pomarszczone liście.
Fontanna stała się siedliskiem brudu. Już nawet ptaki przestały się do niej zbliżać.
 -O nie. – Silva powoli obracała się wokół własnej osi ze śmiertelną powagą malującą się na twarzy. Na zimno szacowała skale zniszczeń, ich wiek i to, co mogło do nich doprowadzić. W myślach porównywała widok, rozciągający się jej przed oczyma z tym, który zapamiętała, wyjeżdżając z tego miejsca ostatnim razem. – A niech to.
 -E… po tej reakcji wnioskuje, że coś jest nie tak? – zapytał Cyryl.
 Julia posłała mu poirytowane spojrzenie.
 -No co ty.
 -Zostaw go w spokoju – Metody wepchnął ręce do kieszeni spodni. – Jest usprawiedliwiony. W końcu pokój Maddy nie wygląda wiele lepiej niż to tutaj.
 -Zamknij się, pacanie – półgłosem rzuciła w jego stronę Madeleine.
 Dante już od dobrej chwili krążył wokół placu, wzrokiem uciekając to na balkony, na górach poziomach okalające plac z trzech stron, to na wyłożone kostkami podłoże, przykryte zeschłymi liśćmi. Jeszcze przez chwile lustrował otoczenie wzrokiem, a potem przyklęknął na ziemi. Martwe oczu Buddy patrzyły na niego spokojnie z twarzy kamiennej figury, zwalonej z postumentu.
 Podniósł się i otrzepał.
 -Myślisz, że na nich napadli? – rzucił pytanie jakby w przestrzeń, podejmując wędrówkę.
 -Tak sądzę. – Silva nawet nie spojrzała w jego stronę. – Znałam tych ludzi. Odwiedzałam ich kilka razy. Niejednokrotnie uratowali mi życie. Moriarty wiedział, że was tu zaprowadzę.
 -I co to miało być? – z irytacją zapytał Adrian. – Ostrzeżenie? Zasadzka?
 -Rzeź. – ponuro odparła Julia.
 -Tutaj nikt nie umarł.
 Łowczyni podniosła zdziwione spojrzenie na Arashiego. Zabójca z roztargnieniem gładził śnieżnobiałą sierść Sherlocka. Zdanie zostało przez niego wypowiedziane zupełnie bez namysłu. 
-Żadnych śladów krwi. Żadnych ciał. Żadnych szczegółów, które wskazywałby na obronę. Ludzie… JEGO ludzie po prostu ograbili to miejsce i odeszli. Ich rąk nie splamiła niczyja krew… tym razem.
 -Ma racje – przyznała mu Silva.
 -A co powiedział? – szepnęła Natalia do Maddy. Łowczyni mogła tylko bezradnie wzruszyć ramionami.
 -Pojęcia nie mam.
 -Uciekliby, zostawiając swoje bóstwo? – powątpiewająco zapytał Dante. – To nielogiczne, przecież buddyści są niesamowicie oddani swej religii.
 Strażniczka posłał mu zdziwione spojrzenie. Trzy ruchy nadgarstka. Złączenie placów. Kciuk i środkowy. Kciuk i mały. Mały i wskazujący. Znów poruszenie nadgarstkiem. Zwinięcie ręki w pięść.
 Szyfr ruchów, którego nauczyli się używać już w dzieciństwie.
 Trzy ruchy nadgarstkiem, czyli trzy słowa.
 Złączenie palców – Silva zaczęła zdanie.
 Dalej – „Skąd”.
 Potem – „niby”.
 I na końcu – „wiedziałeś”.
 Poruszenie nadgarstkiem – teoretyczne skończenie zdania.
 Pięść – pytajnik.
 Dante wzruszył ramionami z dobrze jej znanym, lekkim, zadowolonym z siebie uśmiechem.
 „Zgadywał.” – z zawodem pomyślała Silva. Poczuła wyraźny żal, że jej kuzyn nie okazał się jasnowidzem. Odurzyłaby go czymś, wywiozła i zaczęła pokazywać na jarmarkach. Albo w wesołym miasteczku. Albo na zmianę.
 -To rzeczywiście dziwne – Dellix zmrużył oczy.
 Tylko trzask liści pod czyimiś stopami dał im sygnał, że ktoś nadchodzi.
 Wszyscy – nie wyłączając Sherlocka i Cyryla (właśnie w tej kolejności) – odwrócili się w stronę bramy. Debra dyszała ciężko, opierając się o mur. Obok niej stał Den, z stropioną miną „dotarłbym-tu-trzy-godziny-temu-gdyby-nie-ona”.
 -Przybyłam. – uroczyście poinformowała ich była agentka Hadesu.
 -Nawet nie wiesz, jak mnie tym uszczęśliwiłaś, Debora – skomentowała Silva, odwracając się już do reszty grupy. – Dobra, musimy się rozdzielić i przeszukać całą świątynie. Jest dosyć duża, więc musimy to podzielić na sektory. Cyryl i Metody…
 -Błagam, kuchnia. – młody Vale posłał jej proszące spojrzenie.
 -Kuchnia, czyli część północna. – zgodziła się łaskawie. – Julia, Arashi i Sherlock… część północno-wschodnia. Adrian i Natalia – część północno-zachodnia. Nikolaj i Maddy – część zachodnia. Den, część południowo-zachodnia. Dante i ja – cała część wschodnia. Debra zostaje tutaj, a ty Dellix, musisz pilnować, czy ktoś nie nadchodzi. Potrzebuje kogoś zaufanego przy bramie…
 -Wyautowała wujka – ponuro szepnęła Maddy do Nikolaja.
 Silva z trudem zdusiła uśmiech.
 -No dobra, rozdzielamy się. Widzimy się znowu za pół godziny. Jeśli ktoś nie wróci, zaczniemy go szukać… no, chyba, że nazywa się Vale. Zrozumieliście?
 -Jasne. – Jill skinęła głową.
 Grupa rozbiegła się w dwie sekundy.
 -„Zaufana osoba przy bramie”? – z wyrzutem zapytał Dante.
 -Uważaj lepiej, bo następnym razem dam cię z Dellixem TO PARY. – odcięła się Strażniczka. – Dobra, a teraz… CYRYL, METODY, PÓŁNOC W DRUGĄ STRONĘ! Ok., mam dosyć. Chodźmy.


*


-Wiesz… jak ciocia Silva mówiła, że „kuchnia, czyli część północna”, to myślałem, że chodzi jej o jedną, wielką kuchnie. – ponuro zauważył Cyryl, przyglądając się ciągnącemu się z dwóch stron korytarzowi.
 -Też myślę, że to oszukaństwo, ale co można by było z tym zrobić? Nic. Dobra, ja biorę lewo, ty prawo. Jakbyś znalazł coś jadalnego, to krzycz. – zakomendował Metody, poprawiając profesorskie okulary.
-A gdyby to coś się ruszało?
-To i tak będziesz krzyczał, przecież cię znam. – wyjaśnił mu brat. – To co, widzimy się tu za dwadzieścia minut?
 -Nie mam zegarka.
 -Po prostu wróć najszybciej jak się da.
 -Jasne.
 Rozeszli się w dwie różne strony. Pierwsze kroki Cyryl stawiał trochę niepewnie – ostatnio widział w telewizji film o duchu zamordowanego buddysty. Duch nie wiedzieć czemu powstał ze zbiorowego grobu, do którego go wrzucano i zaczął się mścić na każdym napotkanym człowieku.
 No dobra, to był horror. A Cyryl nie mógł po nim spać przez cały weekend.
 Szybko jednak jego kroki nabrały pewności. Najpierw otwierał drzwi po lewej, potem po prawej, potem po lewej, a potem po… no, właśnie.
 Pierwsze drzwi – coś w stylu sypialni, tyle tylko, że nie było tam telewizora, komputera, tabletu, ani zapewne WiFi. Łowca uznał, że to bestialstwo i przeszedł dalej.
 Drugie drzwi – kolejna sypialnia, a może nawet cela. Cyryl zaczynał nabierać przekonania, że ta świątynia to raczej obóz rehabilitacyjny dla zbiegłych więźniów. On nawet psa nie trzymałby w takich warunkach (wujek Dante trzymał, nie dając Sherlockowi nawet surfować po Internecie, ale to akurat nie było w tej chwili ważne).
 Trzecie drzwi – rany, znów to samo. Gdzie ta przyobiecana kuchnia? A może ciocia Silva ich nabrała? Tak naprawdę kuchnia jest w części wschodniej, a ona planuje wrzucić wujka Dantego do pieca…
 Czwarte drzwi – coś, co wygląda na kuchnie, nareszcie. Puste szafki. BARDZO puste szafki. Wszystko otwarte na oścież. Bez misek i sztućców. Cyryl coraz mocniej upewniał się w tym, że to obóz dla więźniów. Jakichś wyjątkowo podłych w dodatku.
 Piąte drzwi – wreszcie, spiżarnia! Worki ze zbożem, warzywa na uginających się półkach, tygrys gotowy do skoku na środku pokoju, o, nawet trochę mięsa gdzieś tam dalej…
 Chwila.
 TYGRYS???


*


W tybetańskich górach nie było kamer.
 Valerian miał z tego powodu spory wyrzut do Tybetańczyków.
 Ponieważ nie mógł obserwować misji, zajmował się wysyłaniem SMS-ów do pani Silvy (miał nadzieje, że wyciszyła komórkę, bo gdyby ta zaczęła jej dzwonić w jakimś nieodpowiednim momencie… łowca nie chciałby być wtedy w swojej skórze). W międzyczasie starannie się umył, przebrał, uznał, że umiera z głodu, a zapasy Maddy na epokę lodowcową znikły w magiczny sposób, więc wyszedł z domu, zabrawszy portfel i laptop.
 Rozsiadł się przy kawiarnianym stoliku nieopodal, rozkoszując się ostatnimi w tym roku promieniami słońca i oczekując, aż przyniosą mu kawę i zamówione ciasto. Otworzył laptop. Nie mógł uczestniczyć w misjach. Nie mógł ich nawet obserwować. Nie mógł się też zbyt wiele ruszać, bo po kilku minutach zaczynał czuć, jakby ktoś metodycznie walił go patelnią po głowie.
 Ale mógł szukać.
 I właśnie zamierzał zrobić.