środa, 24 grudnia 2014

40

Gałęzie zaszeleściły cicho i wygięły się do przodu, rozgarnięte przez ręce Julii, która czujnie wystawiła głowę do przodu i rozejrzała się, mrużąc oczy, a potem, gdy postąpiła krok do przodu, wróciły do wcześniejszej pozycji, prawie uderzając Valeriana w twarz.
 -To wygląda jak dżungla. – uznała łowczyni. – Jesteś w stu procentach przekonany, że to kiedyś był ogród?
 -Jasne, że tak. Nie widzisz fontanny?
 -Zdziwisz się, ale rzeczywiście nie widzę. Gdzie jest?
 Valerian prychnął z rozdrażnieniem, przeszedł obok niej w sięgającej po kostki, skołtunionej trawie i pociągnął za cienkie, chwytliwe gałęzie bluszczu, oplatające jakiś nieregularny kształt: Julia nie miała pojęcia, czy było to drzewo, czy skała.
 Jednak kiedy chłopak zerwał bluszcz, okazało się to nie być ani tym, ani tym.
 To była fontanna.
 Wysoka postać, obrastająca mchem, misternie wykonana z czarnego marmuru, stała pośrodku wodnego koła, z pochyloną głową, zasłoniętą czarnym kapturem, spod którego kraja wystawały tylko usta i podbródek: wargi były zaciśnięte w okrutnej parodii uśmiechu. Ciemne szaty okrywały istotę od stóp do głów. Spod materiału wystawały tylko ręce: jedna trzymała dzban, z którego nieprzerwanym potokiem lała się woda, wokół palców drugiej owinięty był różaniec o pięknie wyrzeźbionych koralikach, z którego końca zwisał wąski, ostry jak sztylet krzyż. Same zaś dłonie były kościste, jakby pozbawione ciała, zakończone szponami.
Po powierzchni wody w fontannie pływały mokre, nadgniłe liście, opadłe przed wieloma laty.
 -Co to jest? – wykrztusiła Julia. – Daleki krewny? Masz ciekawych przodków.
 Valerian przewrócił oczyma.
 -Dosyć koszmarne, nie? Bałem się go, kiedy byłem dzieckiem. Mama nazywała go „naszym starym mnichem”.
 -Nadała mu jakieś imię?
 -Valerian. – z uśmiechem odparł chłopak.
 -Chyba żartujesz. – łowczyni spojrzała na niego ze zdumieniem.
 Pokręcił głową.
 -Wcale nie. Phantomhim’owie są i zawsze byli trochę dziwni.
 -No wiesz, zorientowałam się już o tym w momencie, w którym powiedziałeś mi, że macie ogród… w środku lasu. Położonego o MILE od waszego domu.
 -Jesteśmy wyjątkowi. – na wargach Valeriana zatańczył uśmiech.
 -Właśnie widzę.
 -No dobra, zobaczyłaś już starego mnicha i ogród, wracamy? Zaczyna się ściemniać.
 -Możemy. – zgodziła się Julia. – A wrócimy tu jeszcze?
-Jeśli aż tak bardzo ci zależy. – chłopak wzruszył ramionami, a potem spojrzał na nią z figlarnym błyskiem w oku. – Mów prawdę: fascynuje cię ten ogród, czy też szukasz miejsca, gdzie trudno spotkać ciocie Rozę?
 Julia już chciała powiedzieć, że wcale nie szuka takiego miejsca, bo w końcu sama mieszka dwie przecznice od najlepszego w mieście sklepu z ubraniami (pod tym akurat względem Roza Phantomhim niezwykle przypominała dwadzieścia lat od siebie młodszą Silve McEver), ale w ostatniej chwili ugryzła się w język.
 Cóż, prawda była taka, że łowczyni rzeczywiście chciała się wyrwać ciotce Valeriana. Ostatnio czuła się przez nią osaczona i to jeszcze bardziej niż zwykle. Przewidywała ponuro, że potem zacznie podskakiwać na najlżejszy szept, uciekać przed własnym cieniem, a na końcu zacznie jeszcze strzyc uszami, nerwowo mrugać jednym okiem lub dostanie jakiegoś innego, jeszcze gorszego tiku.
 Wcale nie podobała jej się ta myśl.
 Ani trochę
 -Mówiąc szczerze, i to, i to. – uśmiechnęła się. – W zasadzie czemu ten ogród jest opuszczony?
 -No cóż… kiedyś, dawno temu, kiedy Phantomhim’ów było więcej, chodziliśmy tu na pikniki. Siadaliśmy pod fontanną, rozmawialiśmy, jedliśmy i śmialiśmy się… No, ale od momentu odejścia moich rodziców nikt tu nie zaglądał. Wiesz, jest tu za dużo wspomnień. Widziałem ten ogród w blasku słońca, a teraz, kiedy oni odeszli, czuje, że pogrążył się w cieniu. – Valerian wzruszył ramionami.
 Powiedział "odejścia", a nie "śmierci", chociaż Julia już od dawna była przekonana, że rodzice jej przyjaciela zginęli.
-Lepiej już chodźmy. – szybko zmieniła temat. – Ściemnia się.
 Ruszyli z powrotem przez las. Młoda łowczyni szła pogrążona w myślach, nieświadoma, że gdyby zboczyła ze ścieżki chociaż o sto metrów, niechybnie trafiłaby na Trasę cioci Silvy.
 O tym jednak nie dane jej się było dowiedzieć jeszcze przez długi czas.


*

  
Silva McEver pośpiesznie rzuciła okiem na swoje odbicie w lustrze i lekko zmarszczyła brwi. Zagarnęła ciągle wypadający z warkocza, pojedynczy kosmyk za ucho, przejrzała się jeszcze raz i wyszła z łazienki, rozkoszując się faktem, że nic już nie łaskocze ją w kark. Odzwyczaiła się już dawno temu od chodzenia w rozpuszczonych włosach i nie zamierzała się teraz do tego znów przyzwyczajać. Tak przynajmniej nie było szans, żeby jakaś oryginalna fryzura przeszkadzała jej w walce.
 Strażniczka otrząsnęła się z rozmyślań i przesunęła wzrokiem po pokoju, szukając kuzyna. 
Nie było go w pomieszczeniu.
 Westchnęła cicho i wyszła na balkon.
 Dante opierał się nonszalancko o barierkę, patrząc na roztańczoną, kolorową defiladę przesuwającą się właśnie pod budynkiem hotelu. Strażniczka popatrzyła na tłum, westchnęła cicho, i usiadła na barierce, twarzą do kuzyna.
 -Szkoda, że nie zrobiłam ci zdjęcia, kiedy wychodziliśmy z kanałów. Raz w życiu wyglądałeś jak nierozgarnięty idiota i ja to przegapiłam.
 Łowca uśmiechnął się, nie odrywając wzroku od tańczących ludzi.
 -Szkoda, że JA nie zrobiłem ci zdjęcia w rozpuszczonych włosach. Boje się, że następną taką szanse będę miał dopiero w kolejnej dekadzie.
 -Uwierz, że dołożę wszelkich starań, abyś nie miał kolejnej szansy. – prychnęła cicho.
Milczeli przez chwile.
 -Wepchnęłaś mnie do fontanny. – łagodnie zauważył Dante.
 -A ty znowu do tego wracasz? – Silva przewróciła oczyma, zastanawiając się, jakby tu ukryć uśmiech.
 -Silvo, właściciel hotelu uciekł z krzykiem na mój widok! Byłem mokry, czarny i miałem szaleństwo w oczach.
-Czekaj, chyba coś mi umyka. – Strażniczka zmarszczyła brwi. – Mokry byłeś przez to, że poślizgnąłeś się jak ostatni kretyn i wpadłeś do wody…
 Mężczyzna posłał jej ciężkie spojrzenie. Zignorowała to.
 -… czarny od brudu z kanałów, ale szaleństwo w oczach miałeś przez co?
 -Spędziłem trochę zbyt dużo czasu z pewną psychopatką. – kąśliwie odparł łowca.
 -Ej, Dante, przyhamuj! Od obrażania Debory jestem tu ja! – Silva zamachała mu ręką przed oczyma.
 Jej kuzyn parsknął śmiechem.
 -Po pierwsze, nie o nią mi chodziło. Po drugie, ona ma na imię Debra.
 -Nie widzę różnicy. – Strażniczka wzruszyła ramionami.
 -Tajemnicza sprawa.
 -Nie radzę ci mówić nic pochopnego, łowco. – ostrzegła go.
 Dante uśmiechnął się znowu.
 -Ja i coś pochopnego? Nigdy. Pochopny Vale to oksymoron. Jak czarny śnieg, jasna noc lub…
 -Przystojny łowca. – podsunęła mu Silva.
 Dante zgrzytnął zębami.
-Masz dziś bardzo zmienny humor. – beztrosko zauważyła jego kuzynka.
 -Mam ochotę zepchnąć cię z tego balkonu.
 -Nie obraź się, ale będę wtedy zmuszona pociągnąć cię za sobą do piekła.
 -A to pech.
 -Widzisz? Znowu się uśmiechasz, to jakieś nienormalne.
 -To twoja wina, Silvo. Na zmianę mnie załamujesz i rozśmieszasz.
 -Kiedy poczujesz już ochotę zamordowania kogoś, poinformuj mnie.
 -A co, poświęcisz się w słusznej sprawie? – zapytał z uśmiechem.
 -Skąd ci to przyszło do głowy? Poszczuje cię na mojego szefa.
 -Bo dostajesz zbyt małą pensje? – podsunął jej łowca.
 -Bo jestem wredna. A teraz pozwolisz, ale muszę się psychicznie przygotować na jutrzejsze spotkanie z Debrą.
 -Powiedziałaś z DEBRĄ?
-Przesłyszałeś się. Powiedziałam z Deborą. Pa, kuzynie. Och, gdyby zadzwonił do ciebie ktoś, z kim powinnam się liczyć, powiedz, że medytuje.
 -W porządku. Przyjemnych snów. – Dante mógł się za to nienawidzić do końca swych dni, ale i tak nie powstrzymał uśmiechu.
 Silva odpowiedziała mu tym samym.
 -Jak widzę, łapiesz o co chodzi. Dobranoc.
 -Dobranoc.
 Słońce krwawo zachodziło nad miastem, kiedy Dante Vale zaczął rozważać, czy opłaca mu się ta cała misja. Z jego błyskawicznego bilansu wyszło, że zdecydowanie nie, ale i tak niczego nie żałował.
 Nawet tej przeklętej fontanny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz