środa, 13 stycznia 2016


15


Silva westchnęła ciężko
-Dante, pozwól, że ci wytłumaczę. To są drzwi. Drzwi służą do otwierania i zamykania. Kiedy chcesz otworzył drzwi, kładziesz rękę na klamce – to takie dziwne tutaj – i ciągniesz do dołu, a potem do siebie…
Łowca posłał Strażniczce mordercze spojrzenie.
-Wiem, do czego służą drzwi i jak je się otwiera! – warknął.
-Świetnie. A więc teraz możesz już iść w świat i głosić moje nauki. – odparła z pełną powagi miną, kładąc mu rękę na ramieniu.
-Po prostu się boje!
-Nie bój się głosić mojego słowa, będzie ci grozić najwyżej zjedzenie przez tubylców. – Silva niedbale machnęła ręką.
-Chodzi o tubylców z plemion Afryki, prawda? – zapytał Nikolaj.
-Skądże, o mediolańczyków. – zaprzeczyła Strażniczka. – Jesteście NAPRAWDĘ krwiożerczy.
-Mówię, że boje się tego, co zastanę za drzwiami! – przerwał im poirytowany łowca.
Stali przed wejściem do Biblioteki Ksiąg Zakazanych, cisnąc się wręcz niemożliwie na wąskiej, opustoszałej z powodu rannej godziny uliczki, pełnej starych, zabytkowych kamienic.
Julia wzruszyła ramionami.
-Co może się stać najgorszego? – zapytała, podchodząc do drzwi, pukając głośno, a potem otwierając je na całą szerokość.
Zastygła w wejściu.
-Hm… - mruknął Metody, spoglądając zza jej ramienia. – Przewidywałaś, że to będzie TAK, wyglądało?
Biblioteka – piękne, stare miejsce, gdzie w powietrzu zawsze unosiły się złocone słońcem płatki kurzu, a każdy centymetr kwadratowy przesycał mocny zapach butwiejącego papieru i wiekowych książek – była w ruinie. Kilka regałów wywróciło się na ziemie, balustrada, ciągnąca się przez górne piętro budynku, widziana już w drzwiach, była do połowy wyłamana, a sam pan Brown kiwał się na sznurze, zaczepionym o jedną z przetrwałych barierek.
-Powiesił się? – zapytała rozemocjonowana Maddy, usiłując wyjrzeć zza pleców brata i kuzynki i podskakując do góry, usiłując ogarnąć wzrokiem chociaż część pomieszczenia.
-O nie…. – jęknął Dante.
Milczeli przez chwile, a potem z wnętrza dobiegł ich wściekły, starczy głos.
-Dante Vale, to ty!? Ten twój pies jest pomiotem piekieł! Jazda tutaj i zamknąć drzwi, przeciąg źle działa na książki.
-On żyje. – Nikolaj odetchnął z ulgą.
-A co myślałeś? Pan Brown jest nieśmiertelny. – z niezachwianą pewnością siebie odparła Silva, przestępując próg Biblioteki.
Inni poszli jej śladem.
Starszy pan kiwał się na sznurze kilka metrów nad ziemią, przytrzymując się go rękami i kolanami, jakby w dole czaiła się cała sfora grizzly.
Dante nawet się jej spodziewał – ale rozglądając się po pomieszczeniu, nic takiego nie zobaczył.
Natomiast spomiędzy książek wyskoczył Sherlock i pędząc jak biała, trochę jeszcze potykająca się błyskawica, okrążył zebranych, zaszczekał wesoło na Silve i otarł się o nogi Arashiego, który zesztywniał nagle i cofnął się o krok, mierząc psa poważnym spojrzeniem. Julia parsknęła śmiechem widząc jego reakcje, więc zabójca w odpowiedzi też uśmiechnął się lekko i całkiem naturalnie, ciekawie patrząc za zwierzęciem.
Sherlock zatrzymał się koło Dantego i przekrzywił łepek.
-Hm… zgaduje, że były z nim jakieś problemy? – zapytał łowca.
-Jakieś!? – prychnął Brown. – To jest bestia!
-Niech pan zejdzie i nam wszystko opowie.
-Niedoczekanie twoje! Najpierw zabierz stąd to bydle!
Silva posłała staruszkowi pełne urazy spojrzenie, a potem wzięła psa na ręce. Rozglądnęła się po zebranych, aż w końcu z przebiegłym uśmiechem podała go Arashiemu.
-Zaopiekuj się nim, zabójco. – powiedziała po japońsku.
Chłopak ostrożnie odebrał od niej Sherlocka, trochę niepewnie uśmiechając się do zwierzęcia, które ziewnęło szeroko i skuliło się na jego ramionach.
-Jest niewyspany. – zauważył Dante.
-Oczywiście, bo bardziej obchodzi cię pies niż ja! – prychnął pan Brown.
-Wcale nie – energicznie zaprzeczył łowca.
-No… - Strażniczka zawahała się wyraźnie.
Staruszek powoli zaczął się spuszczać po linie – ręka za ręką, centymetr po centymetrze. Cyryl przyjrzał mu się krytycznie, a potem ciekawie wkroczył między regały.
-No, dobra – stwierdził pan Brown, kiedy jego stopy dotknęły wreszcie ziemi. Przeciągnął się, aż zatrzeszczało mu w kościach, a potem zmierzył grupę przenikliwym spojrzeniem. – Kogo my tu mamy… o, panicz Nikolaj!
-Dzień dobry, proszę pana. – chłopak uśmiechnął się lekko do mężczyzny.
-Dzień dobry. O, i panienka Maddy. Dante Vale, to oczywiste – zmierzył łowcę srogim spojrzeniem. – No a tutaj… Silva McEver! Minęło trochę czasu, co?
-Rzeczywiście, proszę pana. – uprzejmie zgodziła się Strażniczka.
-No dobra, a reszta to kto?
-Natalia Bates, Adrian McEver, Arashi Tenmetsu i Cyryl i Metody Vale. – szybko przedstawił ich Dante.
-Natalie widzę. – mruknął pan Brown. -Tego Arkadiusza – Adrian skrzywił się lekko. – też. Tego tutaj, no, tego Metsu, również. A gdzie Metody? Albo Cyryl, nie jest pewien.
Rozglądnęli się ze zdziwieniem.
-Cyryl! Hej, Cyryl! – zawołała Maddy.
W następnym momencie rozległ się głośny łomot i pięć regałów – jedyne, które ocalały na parterze – runęło po kolei, niczym domino, wzbijając w powietrze tumany kurzu.
Gapili się na to z niedowierzaniem.
-Ups – powiedział Cyryl Vale, stojący po drugiej stronie pobojowiska. – Eeee…. To trochę niezręczny moment, nie?
Wszyscy milczeli przez przeraźliwie długą, wlokącą się w nieskończoność chwile.
-Z dwojga złego – powiedział nagle pan Brown. – Chyba jednak wolę tego psa.
A potem zemdlał.


*


Valerian Phantomhim był na skraju ludzkiej wytrzymałości.
Przetrząsnął już cały dom: szukał za regałami, obrazami, pod łóżkami, materacami, dywanami, biurkami, krzesłami, fotelami, szafkami, drzwiami i lodówką. Pootwierał szuflady, torby, plecaki, aktówki i pudełka z gier planszowych. Sprawdził za kaloryferami.
Sejfu, sejfu do którego szyfrem było 558902, nie znalazł nigdzie.
Wreszcie załamany rzucił się na kanapę, zastanawiał się chwile, poderwał się, sprawdził pod kanapą, sprawdził jeszcze raz, po raz kolejny przeszukał łóżka i nie znalazłszy nic, znów się położył.
Po chwili oprzytomniał na tyle, by sięgnąć po laptop.
Może Silva McEver zostawiła mu jakieś inne wskazówki? Dajmy na to, na poczcie internetowej. Włączył ją, z powoli rodzącą się w sercu nadzieją i wpisał hasło. Miał trzy nieprzeczytane wiadomości.
Otworzył je i…
Nic. Zwykłe reklamy.
Miał ochotę cisnąć laptopem o ścianę, ale pohamował się w ostatniej chwili, przypominając sobie, że nie należy do niego i odłożył go na miejsce. Lekko drżały mu ręce. Był zdenerwowany. Był wściekły. Był przepełniony nadzieją… do tego strasznego momentu, w którym uświadomił sobie prawdę. A prawda była taka, że Silva McEver musiała sobie z niego zażartować, albo podała zbyt mało danych, by mógł dociec, o co chodzi.
Gdyby Strażniczka była normalną osobą, z którą pozostawał w dobrych stosunkach, nie byłoby takiego problemu. Po prostu by do niej zadzwonił, ona powiedziałaby mu, co i jak i po sprawie. Tyle tylko, że Silva McEver nie była normalną osobą, prawdopodobieństwo, że figurowała w książce telefonicznej było zerowe, a ponadto uznanie ich stosunków za „wystarczająco dobre” byłoby niedopowiedzeniem roku.
One nie były wystarczająco dobre. Były po prostu beznadziejne i wahały się pomiędzy nienawiścią, a wzajemną – żeby powiedzieć delikatnie – niechęcią.
Valerian westchnął ciężko i policzył do dziesięciu, gapiąc się w sufit, a potem spojrzał w ekran laptopa. Jego palce spoczęły na klawiszach, a potem kliknął w wyszukiwarkę i prawie bezwiednie napisał sześć cyfr, które chodziły mu ciągle po głowie.
558902
I Enter.
Nie oczekiwał wyświetlenia się żadnej poważnej strony. Może najwyżej coś o tym, że „558902 obywateli miasta Wenecja uczestniczyło w obchodach…”.
A jednak przed oczyma zamigotał mu wypisany czarnymi, grubymi literami napis.
558902.com
Valerian miał ochotę roześmiać się rozpaczliwie.
Kliknął na ikonę i strona pojawiła się na ekranie.
Gratuluje pomysłowości, Valerianie Phantomhim. Korzystaj z tego dobrze. S.M.”
Przez chwile wpatrywał się w ten napis, figurujący na środku strony, a potem przewinął ją do dołu.
I prawie opadła mu szczęka.
To były obrazy z wszelkich kamer znajdujących się w Mediolanie: były ich setki, tysiące. Kamery montowane przez państwo na skrzyżowaniach, przez firmy na korytarzach… miał to wszystko. A w rogu było jeszcze białe okienko do wpisywania miasta, którego kamery chce się podejrzeć.
Chwilowy punkt docelowy: Paryż.” – głosił napis na końcu strony. Poniżej podany był jeszcze numer czyjejś komórki.
Tym razem nie było podpisu, ale i tak domyślił się, kto okazał mu tą wspaniałomyślność. I do kogo należy ten numer telefonu. Zapisał go szybko, a potem uśmiechnął się.
Na razie będzie obserwował. A kiedy nadejdzie czas, złoży drużynie Vale-McEver nieoczekiwaną wizytę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz