sobota, 30 sierpnia 2014




7

Dante ślęczał w swoim domu nad mapami Moskwy i zabazgranymi kartkami, usiłując wyczytać cokolwiek ze swojego dawnego pisma.
Jakie lotnisko??? Zdążył już obdzwonić wszystkich, którzy wiedzieli o ich Moskiewskiej misji za czasów, kiedy on i Silva byli jeszcze uczniami Metza, jednego z najlepszych łowców jakich znał. Nikt nic nie pamiętał.
A co gorsza, Dante też nie miał pojęcia.
Jego zapiski z tamtego okresu składały się głównie z dosyć nieudolnych szkiców, niezrozumiałych dopisków na marginesach i wyrysowanych koślawo planszach do gry w kółko i krzyżyk, w którą notorycznie przegrywał z Silvą. Znalazł nawet tabele wyników, ale wolał na nie nie patrzeć, by nie przypominać sobie o tej porażce.
Poza tym było jeszcze kilka rysunków Silvy, o niebo bardziej udanych niż jego, a z pomiędzy kartkami znalazł zdjęcie z Moskwy. Stali na Placu Czerwonym: on, jego kuzynka i ich mentor. Strażniczka nie wiązała jeszcze włosów, ale ścinała je często, tak, że sięgały jej ledwie do ramion, a niektóre pasma były postrzępione, jakby nie umiała używać nożyczek albo cięła nożem. Na zdjęciu akurat trącała go łokciem, mówiąc coś, a on odwracał do niej głowę. Metz wyglądał, jakby na nich krzyczał. No cóż, bez skutku.
Nic dodać, nic ująć, byli najbardziej skłóconą drużyną, jaką widział świat.
Dante chwile zastanawiał się, czy nie wyrzucić zdjęcia, ale w końcu wsadził je ponownie między notatki i wrócił do przeglądania pozostałych kartek.
Ich treść upewniła go, że był beznadziejnym nastolatkiem.
Westchnął ciężko. Oczywiście MÓGŁ zadzwonić do Silvy i dokładniej dopytać się, o jakie lotnisko chodziło, ale wiedział, że jego ukochana kuzynka z pewnością by go wyśmiała.
Zdeterminowany, jeszcze raz obdzwonił znajomych, zaczynając na Metzie a kończąc na swojej siostrze Melisie.
Ona właśnie zaproponowała mu wyjście z sytuacji.
-Nie rozumiem, czemu tak się przejmujesz. – zauważyła.
-Bo to Silva.
-I co w związku z tym? – zapytała z rozbawieniem.
-Nic. To Silva, a więc sprawa jest wielkiej wagi.
-Ponieważ?
-Meliso!
-No już, dobrze. Słuchaj, nie sądzisz, że najłatwiej by było po prostu zdać się na szczęśliwy los?
-Dla mnie los nigdy nie jest szczęśliwy. – chmurnie przypomniał jej Dante.
-Chyba zaczynam rozumieć, czemu tak wkurzasz Silve. – przyznała jego siostra.
-Hej!
-Ile jest lotnisk w Moskwie?
-W grę wchodzą dwa, jedno… powiedzmy, publiczne, drugie prywatne, łowców.
-W porządku, bierz prywatne.
-Wybrałaś je, ponieważ lepiej brzmi? – ironicznie zapytał Dante.
-Nie, wybrałam je, bo tak podpowiedziała mi kobieca intuicja. Radzę ci tego nie kwestionować.
W najbliższym czasie łowca miał dowiedzieć się, że kobieca intuicja jest czymś, co niestety, czasami zawodzi.

*

Silva przyglądała się potyczce i dobrze wiedziała, że sprawy nie wyglądają najlepiej.
Strażniczka nonszalancko opierała się o drzewo, mrużąc oczy.
Julia radziła sobie bardzo dobrze, w końcu była z McEver’ów, ale młody łowca – jak mu tam było, chyba Valerian – był utalentowany i w dodatku wściekły, co nie ułatwiało pojedynku.
Między walczącymi gromadziło się coraz więcej uczniów, jakiś nauczyciel, zaalarmowany dopingującymi okrzykami, rzucił okiem na zamieszanie i pobiegł zawołać dyrektora.
Jej bratanica z każdą chwilą była coraz bardziej poirytowana.
Uniknęła uderzenia, wymierzonego trochę na oślep i szykowała się właśnie do wykorzystania siły, jaką włożył w nie przeciwnik, przeciwko niemu, ale Valerian błyskawicznie odzyskał równowagę i stanął prosto, gotowy do odparcia jej kontrataku.
Zgrzytnęła zębami.
Tak było cały czas. Był dla niej po prostu za szybki, chodź też dosyć niestaranny i nieuważny, widać było, że dawno nie ćwiczył. Siły mieli wyrównane.
Nie potrafiła przewidzieć wyniku pojedynku i to wprawiało ją w coraz większą złość.
Zaatakowała z lewej, widząc, że nie broni się z tej strony, ale sparował błyskawicznie, próbując ją wytrącić z rytmu. Dziewczyna rzuciła okiem na ciocie Silve. Przegrać na jej oczach? W życiu.
To Valerian Phantomhim będzie gryzł piach.
Udała, że się zachwiała, dostrzegła, że błysnęły mu oczy, ale kiedy rzucił się, żeby ją powalić i szybko zakończyć walkę, ubiegła go, przepuściła obok siebie i kopnęła go w tylną część kolana. Pod chłopakiem ugięła się noga i uderzył o ziemię. Przeturlał się kilka metrów zanim wstał gwałtownie z wściekłą miną. Nad okiem miał szerokie na kilka centymetrów zadrapanie, w którym już gromadziła się krew.
-Julio McEver… Nie sądzisz, że zadarłaś ze złą osobą? – warknął.
-Nie chcę z tobą walczyć. – wzruszyła ramionami. – Ale nie dam ci tknąć mojego brata.
-Słyszałaś, jak mnie obraził!
-Pozwól, że ja go pobije, gdy będziemy już w domu. – Julii wydawało się, że słyszy stłumiony jęk Olivera. Kąciki jej ust podniosły się w uśmiechu, ale zaraz zmierzyła Valeriana ostrym spojrzeniem. – Walczysz czy tchórzysz? - zaciekawiła się uprzejmie.
Ryzykujesz” – sygnalizował wzrok cioci Silvy, która nagle wyprostowała się, ciekawa dalszych zdarzeń.
-Chyba żartujesz. – prychnął Phantomhim.
Rzucił się do ataku. Tym razem to on ją ubiegł. Zamarkował cios w brzuch, w ostatniej chwili podcinając jej nogi.
-Bawimy się dalej? – syknął.
Widząc, że szykuje się do kolejnego uderzenia, które odebrałoby jej oddech, w ułamku sekundy przetoczyła się na bok. Jego pięć uderzyła w kostki, kiedy niezgrabnie podnosiła się na nogi.
-Czemu by nie, możemy się bawić. – uśmiechnęła się kpiąco.
W następnej chwili poczuła, że ciężka ręka opada na jej ramie i potrząsa nią jak lalką. Z trudem utrzymała się na nogach.
-Julia McEver! – wrzasnął dyrektor. W jego oczach czaiła się wściekłość. – Jak widzę, znalazłaś sobie kolegę. Ty i Phantomhim, do mojego gabinetu, NATYCHMIAST.
Łowczyni poszukała wzrokiem cioci Silvy. Strażniczka posłała jej krótkie spojrzenie i pokręciła głową. No jasne, nie mogła pomóc, nie była nawet prawną opiekunką dziewczyny.
Julia miała kłopoty.
Nie było to niczym nowym.

*

-To co – gorzko zapytał Valerian, kiedy wychodzili z gabinetu dyrektora, wysłuchawszy półgodzinnej pogadanki i z pisemnymi upomnieniami dla rodziców. -Myślisz, że mamy remis.
Dziewczyna uśmiechnęła się lekko.
-Myślę, że tak.
-Serio pobijesz swojego brata?
-Nie, skądże. – pokręciła głową. – Zastanawiałam się bardziej nad otruciem, uduszeniem, podtopieniem, spaleniem, zagłodzeniem, przestrzeleniem, straceniem, powieszeniem, przywaleniem…
-Przywaleniem? – chłopak uniósł brwi.
-Ta szafa spadłaby na niego całkiem przypadkiem. – zbagatelizowała sprawę łowczyni.
Valerian uśmiechnął się.
-Nie wiedziałem, że jest jeszcze ktoś oprócz mnie.
-Jeszcze ktoś, kto ma mordercze myśli? – Julia rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie, kiedy obok nich przeszła sekretarka.
-Powiedzmy, że o to chodzi. – przyznał. – Mogę zobaczyć?
-Jasne.
Wyciągnęła do niego rękę, odwracając ją wierzchem do góry i pokazując okręcony wokół jej nadgarstka, zaczepiony na cienkim łańcuszku amulet.
Czerwone oczy rozbłysły.
-Dobry. – powiedział krótko.
-Mogę cię o coś zapytać?
-Może być. – odpowiedział powoli.
-Nosisz soczewki?
Valerian znieruchomiał na chwile.
-Zadaj mi inne pytanie.
-Mam rozumieć, że na to nie odpowiesz, tak? Zmartwię cię, nie mam innych pytań… a przynajmniej nie takie, które chciałabym ci teraz zadać.
-Muszę już iść. – nowo poznany łowca rzucił okiem na wskazówki wiszącego na ścianie zegara. – Zadbaj o to, żeby następnym razem twój brat nie pakował się w kłopoty.
-Ciszej! – syknęła, rozglądając się uważnie.
-Bo?
-Bo wmówiłam mojej klasie, że to tylko zbieżność nazwisk. – odpowiedziała prosto z mostu.
Valerian przez chwile przyglądał jej się ze zdziwieniem.
-Myślisz, że po twojej dzisiejszej akcji, ktoś jeszcze będzie w to wierzył?
-Cóż, oni są dosyć ograniczeni. To do następnego spotkania, Phantomhim.
-Trzymaj się, McEver.
Julia patrzyła, jak chłopak wychodzi ze szkoły, mimowolnie zastanawiając się, czy fakt, że w jej życiu pojawił się nowy łowca, jest złym, czy też może dobrym omenem.


wtorek, 26 sierpnia 2014



6

Julia z niedowierzaniem gapiła się na walkę.
Valerian, wyeliminował już połowę przeciwników, którzy albo stracili przytomność, albo uciekli.
O dziwo, Oliver wciąż stał.
Jego twarz wykrzywiała wściekłość, w miarę jak kolejni zawodnicy odpadali z gry. Najwyraźniej nie uświadomił sobie jeszcze, z kim ma do czynienia.
Z łowcą, dwa razy bardziej doświadczonym i utalentowanym od niego.
-Julia.
Łowczyni odwróciła się gwałtownie, gdy ktoś dotknął jego ramienia. Za nią stała Silva, wbijając w nią jasne oczy.
-Wiedziałaś?
-Do dzisiaj nie miałam pojęcia. – Julia doskonale wiedziała, czego dotyczyło pytanie. Zmarszczyła brwi. – On… jest jednym z nas, ciociu?
-Jest łowcą, więc ze mną nie ma za wiele wspólnego. A jeśli chodzi ci o to, czy jest dobry, to… mogę się mylić, ale to chyba dziki talent. Zresztą zapytam się Dantego.
-Kiedy? – dziewczyna posłała jej zdziwione spojrzenie.
-Jutro. Wyjeżdżam.
-Ale ciociu, dopiero przyjechałaś!
-No cóż, śpieszy mi się. Zobacz, został już tylko twój brat.
Oliver, opuszczony przez wszystkich, stał teraz twarzą w twarz z Valerianem. Chłopak, którego tak wkurzył, zmrużył oczy i uśmiechnął się podle.
-Co mu powiedział ten dzieciak? – zapytała nagle Strażniczka.
-Co…? – Julia wyglądała na zdezorientowaną.
-Oliver. Co powiedział chłopakowi.
-Coś o jego rodzicach. Valerian się wściekł.
-Łowca ma na imię Valerian?
-Valerian Phantomhim, tak. Ciociu, czy on może coś zrobić Oliverowi?
Silva zawahała się.
-Może.
Dziewczyna jęknęła w myślach, patrząc, jak czerwonooki podchodzi do jej brata. Mimo, że nie użyłby mocy w otoczeniu tylu ludzi – to przeczyło wszelkim prawom łowców – na jego palcach błąkały się drobne iskierki. Aż dziwne, że Oliver nadal tego nie widział.
-Już wiem, jak załatwiłeś swoją matkę. – powiedział z radosnym uśmiechem, mimo, że od wcześniejszego uderzenia, zanim jeszcze zaczęła się potyczka, bolało go jak nigdy.
-Właśnie podpisujesz na siebie wyrok śmierci, McEver. – syknął Valerian.
Pożałuję tego – z rezygnacją pomyślała Julia. – I ciocia Silva może być zła, i Oliver zostanie – niestety – w jednym kawałku… Pożałuje tego. No cóż.”
Westchnęła ciężko, jakby właśnie zaczynała się jej praca i błyskawicznie rzuciła się do przodu, zwalając brata z nóg, zanim Valerian zdążył go uderzyć. Wylądowali razem na ziemi, jasne włosy Olivera były brudne od piachu, który nagromadził się między kostkami.
-I nawet nie myśl, żeby się stąd ruszać – syknęła.
Podniosła się na równe nogi, otrzepała ręce i posłała ponure spojrzenie przeciwnikowi. Valerian Phantomhim badał ją spojrzeniem. Czyżby zauważył amulet, owinięty kilka razy wokół jej nadgarstka?
Tak samo jak nosiła go ciocia Silva – mimo, że jako Strażniczka nie mogła go używać.
-Ratujesz brata, Julio McEver? – zapytał cicho, mrużąc oczy. Przerażał ją ich krwistoczerwony kolor.
-Nie jest moim bratem. – odparła twardo, omiatając go dumnym spojrzeniem. – Znaczy… - na jej ustach zatańczył uśmiech. – Nie przyznaje się do niego.
-Nie dziwię ci się. – odparł, lekko wzruszając ramionami. – Dlaczego jednak blokujesz mi do niego drogę? Przecież widziałaś, co powiedział. Mam prawo się zemścić.
-Według francuskiej konstytucji – nie. – zauważyła.
-Chodzi mi o inne prawa, którym podlegamy my oboje. – mówił tak cicho, że nikt, ze zgromadzonych na podwórzu poza nią, nie mógł go słyszeć. No i poza ciocią Silvą.
Aha, więc zauważył amulet.
-Ratując go, myślę raczej o honorze rodzinnym.
-Na pewno znacznie wzrośnie, gdy twój ukochany braciszek zniknie z powierzchni ziemi.
-Fakt. – przyznała szczerze. Widziała, że Strażniczka, oparta o drzewo dziesięć metrów dalej, uśmiecha się lekko. – Ale widzisz… moi rodzice będą wściekli.
-Przykro mi więc, ale muszę z tobą walczyć, Julio McEver.
-To raczej mi powinno być przykro, że muszę cię pokonać, Valerianie Phantomhim.
Zaatakował, a Julia pomyślała, że być może popełniła błąd.

*

-To na pewno dobry pomysł? – powątpiewająco zapytał Nikolaj.
-No jasne, że tak, w końcu jest mój. – Madeleine popatrzyła na niego niedowierzająco i z naganą pokręciła głową. – Jeśli już chcesz uczestniczyć w spisku, to musisz wiedzieć, że to JA jestem taktykiem.
-Wiem, wiem. Zostało jeszcze piętnaście minut przerwy, może się sprężmy.
-Czemu nie. Dobra, a więc ty idziesz na pierwszy ogień, ktoś musi odciągnąć Cerbera.
-Wcale mi się do nie podoba.
-Nikolaj!
-No dobra, już…
Chłopak podniósł się z klęczek i wyszedł zza ławki, zza której wcześniej obserwowali woźnego, groźnie stojącego przy drzwiach na zewnątrz. Zagadał do niego z uśmiechem, umiejętnie odciągając go w głąb szkoły. Po chwili odeszli, dyskutując zażarcie i śmiejąc się, a Madeleine mogła włączyć się do akcji.
Błyskawicznie nawet jak na łowczynie, pokonała kilka metrów, dzielących ją od drzwi i wybiegła na podwórze. Na zewnątrz lało, ale wyciągnęła z plecaka parasol i ponownie ruszyła biegiem, starając się omijać kałuże i nie brudzić szkolnych butów.
Liczyła okna.
Przy czternastym z kolei zatrzymała się, weszła pod wąskie zadaszenie i złożyła parasol, rzucając go na parapet. Potem podciągnęła się na rękach, we wszystkich znanym językach – znała cztery, w czym, niestety, nie dorównywała piekielnej kuzynce Julii, która znała ich sześć – przeklinając głupią spódnicę i usiadła bokiem na parapecie. No jasne, okno było zamknięte. Któżby się spodziewał.
JA się spodziewałam” – pomyślała ponuro.
Wyjęła z kieszeni długą wsuwkę – diabelstwo, którego NIGDY nie nosiłaby we włosach – i zaczęła nią grzebać w zamku po boku ramy okiennej, przyciskając policzek do szyby.
Po chwili usłyszała znajomy trzask i okno otworzyło się gwałtownie, sprawiając, że spadła na podłogę gabinetu dyrektorki.
Oczywiście, nie było jej tutaj. Wcześniej o to zadbała.
Zamknęła za sobą okno i położyła parasol w kącie pokoju, wcześniej chowając wsuwkę do kieszeni, i krytycznie przejrzała się w lustrze w dziwnej ramie, wiszącym na ścianie. Poprawiła warkocz, wiedząc, że nie ma czasu, żeby na powrót go zapleść i przystąpiła do poszukiwania testów.
Wszyscy nauczyciele trzymali je właśnie tutaj. W sumie było to trochę głupie, nawet jak na dorosłych.
Ucieszyła się, widząc, że sprawdziany leżą na wierzchu i szybko znalazła te, o które chodziło. Najpierw chciała spakować je do torby, ale po chwili zastanowienia wzięła tylko jeden egzemplarz, wsunęła go do „Boskiej Komedii” – była przekonana, i raczej dosyć słusznie, że przy rewizji nikt nie zajrzałby
do takiej nudnej książki - a resztę sprawdzianów wrzuciła za ciężką szafę, chyba jeszcze z elżbietańskich czasów. Zadowolona, otrzepała ręce.
W następnym momencie klamka u drzwi poruszyła się znacząco.
Madeleine nawet gdyby wiedziała, co zaraz może się stać, nie zdążyłaby się schować ani wyjść oknem.
Drzwi otworzyły się, ukazując zwalistą postać dyrektorki.
No nie.”
-Madeleine Vale, co ty tu wyprawiasz? – wściekle syknęła kobieta.
Miała sztywne, brązowe włosy, związane w idealny kok, surowe oczy i zagięty jak u wiedźmy nos. Nie tylko Maddy na jej widok przebiegał dreszcz.
Łowczyni w ułamku sekundy przypomniała sobie, że jest z Vale’ów, jej wuj jest najlepszym z najlepszych, a ona sama nie da się zagiąć dyrektorce o dwucyfrowym IQ. W następnym momencie nasunęło jej się dalekie wspomnienie.
Miała pięć lat, jechała pociągiem z wujkiem Dantym. Nie chciała z nikim rozmawiać, bo była zła na cały świat, a grupa kobiet ciągle próbowała ją zagadać. Wreszcie wujek z czarującym uśmiechem wytłumaczył im, że jej rodzeństwo umarło, a oni jadą do jej dogorywającej matki, która w swoim krótkim życiu przeżyła już trzy wielkie miłości i teraz umierała w samotności. Po tym, jak wysiedli z pociągu, wujek zabrał ją na lody i ze śmiechem przypominali sobie jego improwizowaną opowieść, w której każde słowo było fikcją, mimo, że uwierzono mu bez zastrzeżeń.
Potem Madeleine przypomniała sobie jeszcze coś innego: dwa lata temu, wakacje, jak co roku, podczas Turnieju, siedzieli przy wspólnym stole z przeklętym rodem McEver. Ciocia Silva opowiadała ze śmiechem o pierwszej misji jej i wuja Dantego. O tym, jak byli na dworze jakiejś królowej i Strażniczka obiecała jej, że jeśli da im wolną rękę w pewnej sprawie, wujek opowie jej o swojej nieszczęśliwej miłości.
Dante Vale miał wtedy osiemnaście lat i NIE MIAŁ nieszczęśliwej miłości.
Przez tydzień, dzień w dzień, z przerwami tylko na sen i na posiłki, był zmuszony opowiadać o swojej nieistniejącej ukochanej. W ostateczności okazała się Walijką, córką wielkiego szlachcica, który nie chciał zezwolić im na ślub. Dante z niekończącą się inwencją twórczą opowiadał o jej ucieczce z zamku, do którego w końcu musiała powrócić, o tym, jak niezliczoną ilość razy usiłował ją odbić, w końcu o tym, jak jego nieszczęśliwa ukochana rzuciła się z okna pałacowej wieży, gdzie na zawsze pochłonęło ją jezioro.
Królowa uwierzyła.
Maddy przypomniała sobie to wszystko, a także to, że zawsze powtarzano jej, jaka jest podobna do swojego wuja z charakteru i z talentów.
Z trudem powstrzymała uśmiech i przybrała płaczliwy wyraz twarzy.
-O-oni mnie tu z-z-zamknęli. – wyjąkała, pozwalając, by lekko zadrżała jej broda.
-Kto cię zamknął? – czujnie zapytała dyrektorka.
-N-n-niemili chłopcy. – pisnęła. – Żeby… żeby pani mi wpisała uwagę. Pani t-t-tego nie zrobi, prawda? – popatrzyła na kobietę błagalnie.
-Oczywiście, że nie, ale…
-Dzwonek! – Madeleine usłyszała upragniony dźwięk i wyprostowała się lekko, dalej usiłując zachować smutną minę. – Teraz będzie matematyka… muszę iść. Przepraszam za kłopot. Naprawdę, przepraszam, a oni… oni…
Nie znajdując słów, wybiegła z gabinetu dyrektorki, czując na swoich plecach jej skołowane spojrzenie. Zatrzymała się dopiero za zakrętem, zderzając się z Nikolajem.
-I co, udało się? – zapytał.
-A wątpiłeś? – uśmiechnęła się z zadowoleniem.
Kilka minut później, kiedy nauczyciel matematyki ogłosił grobowym głosem, że testy zostały zgubione, Madeleine i Nikolaj przybili sobie piątkę.
-Teraz zostało do zrobienia tylko jedno. – powiedziała dziewczyna.
-Co? – jej przyjaciel przekrzywił głowę.
-No cóż… musimy wrócić po mój parasol.

wtorek, 19 sierpnia 2014







5



Julia już od ranka miała złe przeczucia.
 Nasiliły się jeszcze z końcem lekcji, a kiedy wyszła na brukowane kostkami, szkolne podwórze, już wiedziała, co jest ich powodem.
 Oliver – jak zwykle – robił z siebie kretyna. Tylko tym razem mogło to się okazać o wiele mniej bezpieczne, niż wcześniej.
 Młodszy brat łowczyni naradzał się z przyjaciółmi, gniewnie spoglądając na stojącego w rogu placu i odpierającego się o ścianę, ukrytego w cieniu chłopaka. Julia zmrużyła oczy, chcąc się mu lepiej przyjrzeć, a kiedy w końcu dostrzegła zarys jego twarzy, gwałtownie odwrócił głowę w jej stronę.
 Miała ochotę uciec, ale zamiast tego skrzyżowała z nim spojrzenie.
 Jej oczy były niebieskie. Jego czerwone jak krew.
 Zanim zdążyła podejść do brata i powiedzieć mu, żeby za żadne skarby nie pakował się w nic związanego z tym chłopakiem, którego chyba wszyscy w jej szkole znali, Oliver wyprostował się dumnie i podszedł do niego z kpiącym uśmiechem.
 Julia jęknęła cicho.
 „On jest nieprzyzwoicie głupi. Rodzice będą wściekli.” – pomyślała ponuro.
Ale wolała się w to nie mieszać. Oparła się o drzewo i wbiła wzrok w stojących naprzeciw siebie chłopaków.  -Coś się stało? – warknął czerwonooki, jakby dopiero teraz dostrzegł jej brata.
 -Owszem. Wiesz, chciałem się ciebie zapytać, jak zginęli twoi rodzice. Słyszałem, że ojciec zwariował i zabił matkę, a ty…
 -Zamknij się. – chłopak wyprostował się nagle. Nawet z tej odległości łowczyni widziała, że w jego oczach malowała się wściekłość.
 -A ty zwiałeś, co? A może byłeś wspólnikiem ojca? Jak myślisz, Valerian?
 Valerian Phantomhim uderzył błyskawicznie, tak, że Oliver nawet nie zdążył mrugnąć, a co dopiero uchylić się. Natychmiast jednak otoczyło go dziesięciu chłopaków z paczki młodego McEvera. Rzucili się na niego równocześnie, ale zdołał się usunąć, zawirować, przepuścić ich bokiem. Jeden z gimnazjalistów chwycił go za rękę, ale jednym ruchem nadgarstka wyrwał się i podciął mu nogi.
 Julii błysnęły oczy. Jej brat nieźle się wpakował. Dobrze rozpoznała natychmiastowe ciosy, do których nie zdolny byłby żaden normalny człowiek, szybkie uniki… Amulet, który wisiał chłopakowi na szyi.
 Oczywiście.
 Valerian Phantomhim był łowcą.

  
*


Silva szła spokojnie po gałęzi drzewa, z łatwością utrzymując równowagę, a potem zeskoczyła na ścieżkę i z uśmiechem rozglądnęła się po otoczeniu. Las, którym szła, był dosyć młody, i składał się z niezbyt wysokich drzew, do dziesięciu metrów, ale jak na nizinne położenie Marsylii, to i tak było coś. W odległości kilkunastu mil, większe dęby można było spotkać tylko na Trasie.
To był jej ostatni dzień spędzony w domu. Jeśli miała tu wrócić, to nie wcześniej, niż za miesiąc, bo wiedziała, że pomagierzy tego, który ją szukał, są już na tropie. Znowu musiała uciec, ale zanim miało się to stać, postanowiła odprowadzić Julie ze szkoły. Pamiętała te czasy, kiedy też do niej uczęszczała… Dawno temu. Minęło piętnaście lat.
 Krótki sygnał komórki wyrwał ją z zamyślenia.
 -I co, zdecydowałeś się, Dante? – zapytała radośnie, pomijając zwyczajowe „cześć”.
 -Tak. – głos łowcy zabrzmiał spokojnie i pewnie, ale wiedziała, że nie podoba mu się pomysł misji sam na sam z nią. – Kiedy i gdzie?
 -Jutro wieczorem. Spotkamy się na lotnisku w Moskwie.
 -Na którym?
 -Cóż… znam tylko jedno. Właśnie na tym. – uśmiechnęła się, kiedy dobiegł ją odgłos przypominający zgrzytanie zębów. – No dobrze. Pamiętasz naszą misje w Rosji, kiedy mieliśmy siedemnaście lat? Tam właśnie wylądowaliśmy samolotem. Nazwy nie pamiętam. Kojarzysz?
 -Kojarzę. Jak sądzę, może być niebezpiecznie?
 -Nie tylko może być, ale będzie. – odparła Strażniczka. – Ale, z tego co pamiętam, ty twierdzisz, że ryzyko tylko ubarwia misje.
 -Rzeczywiście, tak twierdze. – zgodził się Dante. – Silvo, kiedy wrócimy? Tak mniej więcej.
 -Jeśli wszystko dobrze pójdzie, za jakieś dwa dni.
 -A jeśli nie pójdzie dobrze?
 -No cóż… sam wiesz.
 -Aha. Jeśli nie pójdzie dobrze, NIE wrócimy. No jasne.
 -Toteż właśnie. Dante?
 -Hm? – zabrzmiało, jakby łowca całkowicie jej nie słuchał.
 -Trzysta dolarów? – zaryzykowała.
 -NIE! Nigdy w życiu.
 -Uratowałam ci życie!
 -Ale wcześniej założyłaś się, że je stracę!
 -Zakładałam się PIĘĆ razy, a uratowałam ci je PIĘTNAŚCIE!
 Dante zamilkł.
 -Ty to liczysz? Po co?
 -Żeby później szokować niedorozwiniętych kretynów. – odparła nad wyraz uprzejmie i spokojnie.
 -Nie zrozumiałem aluzji. – sucho poinformował ją łowca.
 -Ależ jakiej aluzji? Nie wiem, o co ci chodzi.
Jednocześnie parsknęli śmiechem. Silva uśmiechnęła się lekko. Za chwile jej oczom miała ukazać się szkoła.
 -Naprawdę zakładałaś się pięć razy? – zapytał Dante.
 -Tak. I w gruncie rzeczy, oznacza to, że jesteś mi winny tysiąc dolarów.
 -Tysiąc?
 -Tak. Trzysta za to teraz, sto za miesiąc temu, dwieście za to rok temu, trzysta za to co było dwa lata temu i jeszcze sto. – wyrecytowała Strażniczka.
 -Straciłaś tyle pieniędzy, a ja wciąż żyje. Nie łatwiej było wynająć zabójcę?
 -Dante, w całym twoim życiu usiłowałam cię zamordować kilkanaście razy, ale nigdy mi się nie udało. Nie wchodzisz na podpiłowane kładki, nie wdajesz się w wojnę z gangsterami, nie dajesz się udusić poduszką, zjeść przez aligatora ani zrzucić z klifu. Po tym wszystkim stwierdzam, że jesteś albo piekielnie żywotny, albo nieśmiertelny.
 -Chciałaś mnie kiedyś strącić z klifu? – ze zdziwieniem zapytał łowca.
 -Trzy razy. – uściśliła.
 -A podpiłowana kładka…
 -Zamiast ciebie z wysokości spadł Metz, no i jeszcze przeżył. – stwierdziła gorzko.
Rozżalony ton jej głosy rozśmieszył kuzyna.  -No dobrze… a aligator?
 -Wpuściłam go do złej sypialni.
 -Chciałaś mnie kiedyś udusić poduszką?
 -To długa historia.
 Milczeli przez chwile.
 -Silvo, aż tak mnie nie lubisz? – z rozbawieniem zapytał jej kuzyn.
 -Nie, żebym cię nie lubiła, po prostu… - zawahała się na chwile. – Po prostu mnie denerwujesz. No i jesteś z Vale’ów.
 -A czy dalej chcesz mnie zabić?
 -Zastanawiałam się nad tym, ale… - Silva urwała.
Przez przypadek, zajęta rozmową telefoniczną, źle skręciła i zamiast dojść do szkoły, stała teraz na skalnej półce, z której rozciągał się widok na gimnazjum na obrzeżasz miasta.  Na placu, w dole, Oliver i jacyś chłopacy toczyli walkę z czerwonookim i czerwonowłosym nastolatkiem. Strażniczka rozpoznała błyskawiczne ruchy jeszcze szybciej niż Julia.
 Łowca.
 -Silvo, coś się stało? – zapytał zaniepokojony Dante.
 -Pogadamy jutro. – powiedziała cicho. – Bądź na lotnisku o osiemnastej.
 Przerwała rozmowę i wsunęła komórkę do kieszeni. Chwile przyglądała się walce, a potem pokręciła głową, odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i ruszyła biegiem, żeby jak najszybciej wrócić na właściwą ścieżkę, wiodącą do szkoły.
 Mieli mały problem.


*
  
 -Nauczyłaś się na test? – radośnie zapytał Nikolaj, siadając obok Madeleine na parapecie.
Dziewczyna zapatrzyła się w punkt za oknem, widoczny za strugami deszczu.  
- Nie lubię matmy, ale trochę wczoraj kułem i sądzę, że umiem. A ty? Będzie zaraz po długiej przerwie, bez możliwości poprawy. Maddy, czy ty mnie słyszysz?
 Dalej gapiła się za okno. Chłopak przyjrzał jej się uważniej, nachylił się nad nią i wyjął słuchawki od MP3 z uszu.
 Łowczyni drgnęła.
 -Nikolaj! Długo już tu siedzisz?
 Uśmiechnął się lekko.
 -Krótko. Pytałem, czy nauczyłaś się na matmę.
 -A jest dzisiaj kartkówka? – zapytała zdezorientowana.
 -Test. – uściślił.
 -Będzie poprawa…
 -Właściwie to nie będzie.
 -Jaki sadysta robi test w pierwszym tygodniu szkoły? – Madeleine przekrzywiła głowę.
 -Ma sprawdzić naszą wiedzę z poprzedniego roku.
 -Ale przecież ja wtedy jeszcze nie chodziłam tu do szkoły!
 -Nie sądzę, żeby nauczyciela coś to obchodziło. – szczerze wyznał jej Nikolaj.
 Dziewczyna zastanawiała się przez chwile.
 -I mówiłeś, że kiedy to ma być?
 -Zaraz po długiej przerwie.
 -A, no to świetnie. Mamy jeszcze czas.
 -Czas NA CO? – zapytał podejrzliwie chłopak.
 -Jak to na co? Żeby ułożyć plan zniszczenia testów. – powiedziała, tak po prostu.
 Nikolaj gapił się na nią długą chwile.
-Co proszę? – wykrztusił w końcu.
 Madeleine uśmiechnęła się do niego z pobłażaniem.
 -Na zniszczenie testów. Nikolaj, nie patrz się tak na mnie. Jak nie chcesz, zrobię to sama.
Chłopak otrząsnął się.
 -Nie chcę. Ale samej to ja cię nie puszczę.

sobota, 16 sierpnia 2014


4
  

Silva McEver odprowadziła bratanice wzrokiem, kiedy ta szła podjazdem i w końcu znikła w cieniu drzew, a potem zamknęła drzwi i westchnęła ciężko, jakby przez cały czas, kiedy Julia była przy niej, wstrzymywała oddech.
 Idąc do salonu, wyjęła komórkę z kieszeni i skrzywiła się lekko, widząc, że jej okropny kuzyn jeszcze nie oddzwonił.
 Trzeba to było zmienić, bo MUSIAŁA porozmawiać z kimś uświadomionym.
 Nie, żeby nie lubiła Julii – z wszystkich McEver’ów ona była jej pupilką – ale Dante znał ją od dziecka i mimowolnie czuła, że mógłby jej pomóc. Mogliby sobie pomóc nawzajem, o ile łowcy szukali informacji, które ona miała.
 Wybrała do niego numer i przyłożyła komórkę do ucha, gapiąc się w sufit.
Odebrał po kilkunastu sygnałach, a Silva przypomniała sobie, że znowu dzwoni do kuzyna w środku nocy. Przyzwyczajenie, którego nie potrafiła się pozbyć.
 -Zadam ci małe pytanie – oschle poinformował ją Dante, nie tracąc czasu na uprzejme przywitanie się. – CZY TY KIEDYKOLWIEK ŚPISZ???
 -Uznaje to za kompletną stratę czasu, ale owszem, czasami mi się zdarza. – wesoło odparła Strażniczka.
Nie było rzeczy, którą lubiłaby bardziej, niż irytowanie Dantego Vale’a.  -Świetnie. W każdym razie chciałbym cię poinformować, że ja sypiam w miarę regularnie, sześć godzin na dobę i byłoby mi miło, gdybyś w tym czasie do mnie nie dzwoniła.
 -A czy ja kiedykolwiek zrobiłam coś, co sprawiłoby ci radość? – uśmiechnęła się, wyobrażając sobie minę kuzyna.
 -No cóż, w sumie nie, ale mogłabyś zacząć.
 -Może dam ci prezent na urodziny?
 -Nie wiesz, kiedy mam urodziny.
 -Zamknij się, jasne, że wiem.
 Dante westchnął ciężko.
 -No dobrze, czy ta rozmowa ma na celu coś jeszcze, poza zdenerwowaniem mnie?
 Silve kusiło, żeby zaprzeczyć, ale w końcu się przemogła.
 -Ma. – odpowiedziała krótko. – Słuchaj, podobno – chociaż osobiście nie dowierzam – załatwiłeś w ostatni dzień wakacji waszego arcywroga, nie?
 -Ja i moja drużyna. – zgodził się Dante, już przebudzony.
 -I co, dowiedzieliście się czegoś nowego?
 -No… w sumie tak. Wiemy o istnieniu jakiegoś stowarzyszenia, podobno jeszcze potężniejszego, niż to, którym dowodził… wiesz kto.
-Tak, wiem. A gdybym powiedziała, że wiem, gdzie znajduje się jedna z pomniejszych placówek tego waszego nowego wroga, gdzie mógłbyś zdobyć informacje?
 -Nie uwierzyłbym. – spokojnie i natychmiastowo odpowiedział Dante. – To już taka dewiza życiowa: nigdy ci nie wierzyć.
 -Au. – krótko skomentowała Strażniczka.
 Wyczuła, że jej kuzyn się uśmiecha.
 -Ale serio. – kontynuowała. – Dobra, może niekoniecznie jest to placówka WASZEGO wroga, ale naprawdę możesz się tam czegoś dowiedzieć.
-Silvo, w co ty się znowu pakujesz? – miękko zapytał mężczyzna.
 -Ty masz swoich wrogów, i ja mam swoich. Możemy sobie nawzajem pomóc. To co, wchodzisz w to?
 -Ale… - zaczął.
 -Ale nie możesz o tym powiedzieć swojej drużynie.
 -To jeszcze bardziej podejrzane niż wcześniej. – prychnął łowca.
 -Zdziwisz się, ale zauważyłam. Inaczej nie może być, przepraszam, ale to by było niemożliwe. W tej misji musi uczestniczyć jak najmniej osób, a poza tym… nie obraź się, ale ja bym niespecjalnie ufała swojej drużynie.
 -Silvo, czy ty KOMUKOLWIEK ufasz?
 -Jasne, jak możesz pytać. – zmarszczyła brwi, dalej gapią się w sufit i obracając sztylet między palcami.
 -Podaj przynajmniej jeden przykład. – zaproponował jej kuzyn.
 -A jeśli mi się uda, trzysta dolarów będzie moje?
-O co ci chodzi z tymi pieniędzmi? – zapytał z lekką irytacją.
 -No cóż, przez ciebie przegrałam zakład. – odparła wprost.
 -Co takiego zrobiłem, że cię na to naraziłem, co? – oczyma wyobraźni widziała, jak kpiąco przekrzywia głowę.
 -Przeżyłeś.
 Dantego zatkało, a Silva nie potrafiła powstrzymać uśmiechu.
 -Może mi się wydaje. – powiedział powoli. – Ale… Silvo McEver, czy założyłaś się z kimś, że zostanę ZABITY na ostatniej misji?
 -W sumie tak. – przyznała. Zaraz jednak dodała. – Ale nie złość się, w końcu przegrałam.
 -A ty masz jeszcze czelność mówić, żebym to JA płacił, tak?
 -Tak. Cóż, wrócimy do tego później. – stwierdziła i szybko zmieniła temat. - No dobra, to na przykład… powiedzmy… Metz. Nasz mentor, jakby mu nie ufać?
 -A na polu bitwy, zaufałabyś mu bez wątpliwości? – zapytał podejrzliwie.
-No… nie bardzo. Zaufałabym tobie.
 -Chyba żartujesz. – Dante brzmiał, jakby był oryginalnie zdumiony.
 -Tak. Bo jesteś honorowy.
 -Wręcz czuje, że w myślach dodałaś „i głupi”. – stwierdził łowca.
 -Może. Wchodzisz w to czy nie?
 -Daj mi się zastanowić… jutro ci powiem.
 -W porządku. Dobranoc.
 Silvie wydawało się, że Dante mruknął coś, co zabrzmiało jak „Już za późno”, ale po chwili uprzejmie życzył jej dobrej nocy i rozłączył się.
 Strażniczka uśmiechnęła się lekko. Wiedziała, że jej kuzyn już złapał przynętę.



*



-Zastanawiam się, jak to jest, kiedy nauczyciele cię nie nienawidzą. – w zamyśleniu powiedziała Madeleine, kiedy przechodzący niedaleko nich humanista uśmiechnął się do Nikolaja i zamienił z nim kilka uprzejmych słów.
 -Całkiem miło. – z uśmiechem wyznał chłopak. – No dobrze, kontynuujmy. Madeleine, czy mogłabyś na chwile zostawić tą deskorolkę?
 -Jesteśmy w skate parku, czego ty ode mnie chcesz? – zapytała.
 -Żebyś się trochę pouczyła, jak to mieliśmy w planach. – uprzejmie odparł Nikolaj.
Był chyba jedynym pozbawionym roweru lub deskorolki nastolatkiem w promieniu stu metrów. Maddy uśmiechnęła się do niego przepraszająco, rozpędziła się i zjechała po rampie.
 Chłopak westchnął cicho.
 -Jak już skończysz, to ja tu jestem i umieram z nudów. – poinformował ją.
 Madeleine jęknęła z rezygnacją, pchnęła lekko zakrzywioną końcówkę deskorolki, pozwoliła, by zawirowała w powietrzu i złapała ją lewą ręką, a potem usiadła na ławce koło chłopaka.
 -Wygrałeś. – założyła jedną nogę na kolano i uśmiechnęła się. – Ale na pewno nie chcesz pojeździć?
 -Chcę, ale najpierw przeróbmy chociaż kilka stron. Potem mnie nauczysz.
 -Jesteś pewien? To twardy sport.
 -Przewrócę się dwa, trzy razy i się nauczę. Dobra, pieśń czwarta.
 -Koniecznie?
 -Tak. No to zaczynajmy. Dante znajduje się w Przedpieklu, są tu nieochrzczone dzieci, oraz szlachetni ludzie, którzy żyli w starożytnych, pogańskich czasach, nie poznawszy nauk Chrystusa. Nie cierpią męk, ale nigdy nie będą mogli oglądać Boga. Zaczyna się od przebudzenia się Dantego w Przedpieklu, w lochu „bezdennym, mgławym, czarnosinym”. Mówi Wergiliusz. – chłopak podał jej książkę w twardej, startej oprawie.
 -Zejdziemy teraz w otchłanie ślepych światów zakomory, ja pójdę pierwszy, a ty w moje ślady.
 -Może powiedziałabyś to z większym uczuciem? – zaproponował Nikolaj.
 -Co ty, teraz mówisz „Jakże iść mam skory, gdy w tobie odwaga ustaje”…
 -Nie, to jest zdanie Nikolaja Batesa, nie Alighieri’ego.
 -Nie startuje w konkursie na role do szkolnego teatrzyku, tylko usiłuje zrozumieć tą lekturę. – poskarżyła się Madeleine.
Nikolaj roześmiał się, widząc jej urażony wyraz twarzy.  -Ej! – łowczyni lekko uderzyła go w ramie i również się uśmiechnęła. – No dobra, lecimy dalej. A więc…
 -Jakże iść mam skory, gdy w tobie odwaga ustaje, co mi w zwątpieniach użyczasz podpory? – zapytał się, nawet nie zaglądając do książki.
 -Może ty powinieneś dołączyć do kółka teatralnego? – zaproponowała.
 -Byłem, w czwartej klasie, ale po tragedii z Makbetem zrezygnowałem. – odparł Nikolaj.
 -Jakiej tragedii z Makbetem?
 -No cóż, byłem reżyserem i… - urwał na chwile. – Powiem tyle, że wiedźmy pobiły się na scenie, a tytułowy bohater, zamiast umrzeć, pokonał Makdufa i został królem.
 -Żartujesz. – Madeleine parsknęła śmiechem.
 -Uwierz, że nie. No dobra, twoja kwestia.
 -Kaźń ludu, co te zamieszkiwa kraje, twarz mi czyni równą białej chuście, z barw litowania, coć się lękiem zdaje. Idźmyż: daleki cel ma nasze pójście… Idźmyż? Serio?– prychnęła Maddy.
 -Madeleine… - westchnął ciężko.
 -Twoja kwestia. – nie dała mu dokończyć zdania.
 -Teraz idą przez to Przedpiekle, widzą zgromadzonych ludzi. Nie, teraz jest twoja kwestia.
 -Serio? No dobrze… Azaś nie ciekawy tłumu, co smętne te wydaje gwary? Nim stąd odejdziem, masz poznać ich sprawy. Bezgrzeszni oni są, ale z tej miary, jeszcze się zasług zbawienia nie bierze: stanowi o nim chrzest, brama twojej wiary… I tak jeszcze przez pięć linijek. Nikolaj, muszę?
 -Tak, musisz. – uśmiechnął się. – Czym się przejmujesz? Przecież zostały ci jeszcze tylko trzysta pięćdziesiąt cztery strony!
 Madeleine popatrzyła na niego z oburzeniem, a potem parsknęła śmiechem.
 -Tak się zastanawiam – powiedziała po chwili. – Czy tego przypadkiem nie ma na DVD?

środa, 13 sierpnia 2014

Kolejny rozdział dodany tak późno na prośbę autorki ;) . Czekamy na komentarze!!!!



3



Dante Vale czujnie rozejrzał się na boki, penetrując teren. Mniej niż tydzień temu – minęły trzy, może cztery dni – świętował razem ze swoją drużyną i przyjaciółmi pokonanie ich największego przeciwnika. Teraz natomiast znów był na misji i niespecjalnie się tym cieszył.
 Miał bronić pleców swego byłego ucznia, ale nie mógł się skupić. Wydawało mu się, że lada moment stanie się coś, co całą misje wywróci do góry nogami i sprawi, że ich położenie obróci się o sto osiemdziesiąt stopni: z myśliwych na ofiary. Ponownie omiótł wszystko spojrzeniem, co było na widoku i zmarszczył brwi. Był przekonany, że zagrożenie nie nadejdzie z zewnątrz, ale że spowoduje je któreś z nich.
 Popatrzył na swoją drużynę i uśmiechnął się z lekkim wymuszeniem, mając nadzieje, że nie dostrzegli tego przez półmrok. Nie powiedział im nic o swoich przeczuciach, i w sumie dobrze. Nie mógł pozwolić im na panikę… mimo, że sam czuł chęć ucieczki.
 „Gdzie popełniłem błąd?” – pomyślał, bliski załamania. Coś było nie tak, ale nie wiedział co. Natomiast zdawał sobie sprawę, że za błąd będzie musiał zapłacić, bo…
 Komórka. No oczywiście, nie wyciszył komórki.
 Normalnie nie byłoby to nic strasznego, większość jego znajomych wiedziała, że jest łowcą i raczej zostawiała mu wiadomości na telefonie w jego domu, żeby odsłuchał je po powrocie z misji, ale była jedna osoba, która lekceważyła sobie wszelkie zasady bezpieczeństwa i kpiła z narażania innych na śmierć.
 Silva McEver.
 Taki napis zamigotał mu na wyświetlaczu komórki. Wyciszył ją w ostatniej chwili, nie pozwalając, żeby świdrujący uszy odgłos dzwonka rozdarł ciszę.
 Jego drużyna zatrzymała się, przyglądając mu się ciekawie. Nie potrafił im wytłumaczyć na migi, że branie komórki na misje było nawykiem, który nabrał przez miesiące choroby swojego byłego mentora, więc tylko wzruszył ramionami i schował telefon do kieszeni.
 Ruszyli dalej, ale Dante ciągle czuł wibracje komórki i zastanawiał się – nie pierwszy raz, odkąd Silva jakimś cudem dowiedziała się, jaki jest o niego numer – czy nie rzucić telefonu na ziemie i po nim nie poskakać.
 W końcu zrezygnował, bo musieli zachować idealną ciszę.
 Wibracje końcu ustały – po dwóch krótkich sygnałach łowca zorientował się, że tym razem Silva wysłała wiadomość.
Tego jeszcze nie było, żeby zaczął esemesować z kuzynką podczas misji, mającej na zadanie wytropić jedną z trzech baz wrogich im łowców, jakie jeszcze zostały w Europie.  Kolejna wiadomość.
 I jeszcze jedna.
 Poczuł, że coś go zaraz trafi i bezszelestnie wyciągnął komórkę z kieszeni. Szedł z tyłu, zasłaniając wyświetlacz ręką, żeby rozproszone światło nie zaalarmowało jakiegoś z ich przeciwników.
 Pierwszy SMS: „Wiem, że tam jesteś.”
 Drugi: „Nawet jeśli uczestniczysz w jakiejś misji, nic mnie to nie obchodzi, masz odebrać.”
 Trzeci: „Za tobą, Dante.”
W tym samym momencie łowca usłyszał ostrzegawczy krzyk swojej byłej uczennicy i uchylił się w ostatnim momencie, rejestrując, że ciemna sylwetka człowieka, który chciał go zwalić z nóg, przelatuje nad jego ramieniem. Wrogi łowca nie spodziewał się, że Dante zdoła się uchylić i niezgrabnie uderzył o ziemię. Wstał jednak prawie natychmiast, tylko po to, żeby zostać trafiony ognistą kulą w plecy.
 -Skąd wiedziałeś? – zapytała Dantego ciemnowłosa kobieta, która właśnie pozbawiła przytomności łowcę, który chciał go zabić. No tak, gdyby nie wiadomość od Silvy, nie zdążył by zareagować.
 Zignorował pytanie i zdziwione spojrzenia swojej drużyny, podchodząc do nieprzytomnego.
 -To był tylko zwiadowca. Chodźmy dalej, zaraz mogą się tu zlecieć. – powiedział cicho.
 Nie pierwszy raz dostrzegł respekt w oczach drużyny: pytanie na później, teraz liczy się misja. Dante cieszył się w duchu, że zdołał ukryć komórkę we wnętrzu dłoni, zanim się połapali.
 Kiedy ruszyli dalej, napisał do Silvy:
 „Skąd wiedziałaś, kuzynko?” – pierwszy raz od jakiegoś roku ciepło pomyślał o Strażniczce. Nie, żeby się nienawidzili, ale wrogość Vale’ów do McEver’ów i na odwrót była już prawie tradycją.
Odpisała natychmiast.
 „Ja wiem wszystko. Nawiasem mówiąc, za uratowanie ci życia oczekuje datku pieniężnego. Trzysta dolarów byłoby idealnie.”
 Dante prychnął cicho i schował komórkę do kieszeni z postanowieniem, że wróci do tej rozmowy później.
 Na razie misja była najważniejsza.

  
*

 
-Ciociu Silvo?
-Hm?
 Strażniczka poprawiła ułożenie dłoni u swojej bratanicy i cofnęła się o krok, krytycznie spoglądając na pozę wejściową do stylu walki zwanej gerinnem.
 -Powiesz mi, gdzie wczoraj byłaś? No wiesz, kiedy przyszłam, nie było cię w domu i czekałam do północy, a ty nie wróciłaś, więc sobie poszłam.
 „I nie pozmywałaś naczyń.” – dodała Silva w myślach.
 -Lewa noga do tyłu, za prawą. Masz równomiernie rozkładać ciężar, bo inaczej wypadniesz z rytmu. – powiedziała ostro.
 -Ciociu Silvo! – dziewczyna spojrzała na nią z urazą, posłusznie wykonując polecenie.
 -Byłam na Trasie. – powiedziała niechętnie.
 -NA CZYM???
 Na Trasie. Julia, nie opuszczaj dłoni, masz być cały czas gotowa do ataku!
 Silva westchnęła cicho. Trasa. Stara, Strażnicza Trasa, którą znalazła z Dantym Vale’em, kiedy byli jeszcze dziećmi. Niewielu wiedziało o jej istnieniu, a ci, którzy mieli jakieś pojęcie, po prostu nie dowierzali.
 Ale Trasa istniała, nadal żyła, nadal… nadal działała.
 -Trasa nie istnieje – z uporem stwierdziła łowczyni.
 -Jeśli tak mówisz – ugodowo stwierdziła Strażniczka. – Julia, NIE WYCHODŹ Z POZYCJI.
 -Oj, przepraszam. Ale nie istnieje, prawda?
 -Kiedyś ci o tym opowiem. Ale nie dzisiaj. Wyprostuj bardziej plecy, masz patrzeć w oczy przeciwnikowi.
 -No ale…
 -A teraz uderz. Nie, masz przechodzić p ł y n n i e z jednego ustawienia w drugie, a nie wracać do normalnej pozy. Jeszcze raz.

  
*


-W porządku, to od czego chcesz zacząć? Może „Boska Komedia” ? – zaproponował Nikolaj.  „Wujek Dante by się uśmiał.” – przebiegło przez głowę Madeleine, ale uśmiechnęła się i skinęła głową.
 Mieszkała w dużym apartamencie w środku miasta, całkiem sama. Melisa, jej matka, proponowała, żeby zamieszkała w internacie, ale Maddy stanowczo odmówiła. W sumie nie wiedziała, skąd wzięli pieniądze na tak duże mieszkanie, ale czuła, że maczał w tym palce dziadek Ikar, rozporządzający rodzinną fortuną.
 -No dobrze… To dosyć prosta lektura. Z czym masz problem? – zapytał chłopak.
Siedział po turecku na sofie, koło niej i lekko pochylał głowę nad książką.  -Z wszystkim.
 -Czyli?
 -Ze zrozumieniem.
 -Dobra, zacznijmy od jakiegoś prostego cytatu. – zaproponował, ogólnie nie zrażony.
Madeleine pomyślała, że z każdą godziną lubi go bardziej. Był niesamowicie cierpliwy i zrównoważony.  Podała mu książkę, ale nie otworzył jej, tylko odstawił na stolik i zaczął krążyć po salonie, cytując.


Przeze mnie droga w miasto utrapienia,
  
Przeze mnie droga w wiekuiste męki

Przeze mnie droga w naród zatracenia.

Jam dzieło wielkiej, sprawiedliwej ręki.

Wzniosła mię z gruntu Potęga wszechwładna,

Mądrość najwyższa, Miłość pierworodna;

Starsze ode mnie twory nie istnieją,

Chyba wieczyste – a jam niespożyta.

Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją….



-Rozumiesz to? – zapytał, przystając.
 Madeleine otrząsnęła się dopiero po chwili.
 -Ty uczysz się na pamięć całych książek, czy też masz sto podręcznych cytatów, którymi czarujesz na balach?
 -To raczej nie był podręczny cytat. – Nikolaj uśmiechnął się z rozbawieniem. – Ale zrozumiałaś, tak?
 -W sumie to kto powiedział ten tekst?
 Chłopak zmarszczył brwi.
 -Czy ty w ogóle czytałaś tą książkę?
-A skądże, przecież ma z czterysta stron.
 -Po pierwsze, trzysta pięćdziesiąt. A po drugie, jesteś chyba JEDYNĄ włoszką, która tego nie czytała.
 -Jestem w połowie Angielką. – zauważyła uprzejmie.
 -A ja jestem w stu procentach Anglikiem, a to przeczytałem. Madeleine, jeśli nie chcesz oblać testu z lektury, MUSISZ to przeczytać.
 -Ale czterysta stron…
 -W zaokrągleniu trzysta pięćdziesiąt. – poprawił ją.
 -Niech ci będzie, trzysta pięćdziesiąt. To dla mnie za dużo!
 -Mamy tydzień, żeby to przerobić. Zaczniemy powoli, dobrze? – westchnął ciężko.
 -Jasne. – Madeleine milczała przez chwile. – Jesteś zły?
 -Nie, w sumie nie. To będzie ciekawe wyzwanie. A więc… może ja ci to przeczytam?
 Łowczyni zastanawiała się przez chwile.
 -Hej, a ty znasz wszystkie teksty?
 -Większość. – przyznał powoli Nikolaj.
 -Świetnie. To mi to odegraj. – rozsiadła się wygodnie, nie zważając na zdumione spojrzenie chłopaka.
 -Ale… tu jest trzech głównych bohaterów i chyba z tysiąc pobocznych!!!
 -Jacy są ci główni? – zapytała ciekawie.
 -Dante, Wergiliusz i Beatrycze.
 -Dobra, to ty będziesz Dantym, a ja resztą. – Madeleine wzięła książkę do ręki i otworzyła ją na losowej stronie. – No dobra, zaczynamy.
 -Nie sądzę, żeby to był najlepszy pomysł. – wtrącił Nikolaj.
 -Cicho, szukam pierwszego rozdziału.
-Ale tu nie ma rozdziałów, są Pieśni. – zauważył.
 -Dobra, zaczynamy. – kompletnie go zignorowała. – Pierwszy mówisz ty. O, jesteś też narratorem!
 Nikolaj pomyślał, że łatwo nie będzie, ale nie potrafił powstrzymać uśmiechu.

czwartek, 7 sierpnia 2014





2



Nikolaj Bates zmienił przerzutkę, wziął ostry zakręt, który miał odsłonić przed nim budynek gimnazjum i gwałtownie skręcił kierownicą. Usłyszał cichy pisk szprych w swoim rowerze i zgrzyt pedałów, a w następnym momencie gwałtownie zahamował, prawie spadając z siodełka. Jego rower przekręcił się o dziewięćdziesiąt stopni, tarasując cały chodnik.
 Dziewczyna, na którą prawie najechał, z trudem powstrzymała krzyk.
 -Przepraszam. – powiedział szybko. – Śpieszę się do szkoły i… Czy wszystko w porządku?
 Dopiero teraz zauważył, że nieznajoma ma na sobie szkolny mundurek, identyczny jak ten jego, no, może poza tym, że ona miała spódnice, a on jeansy.
 -Jasne, w porządku. – otrząsnęła się szybko.
Uśmiechnęła się nieśmiało, a on przez krótką chwile zastanawiał się, czy w jej oczach nie błysnął cień satysfakcji.  
– Czy my przypadkiem nie chodzimy do jednej klasy?
 Przyjrzał się uważniej je twarzy. Brązowe, długie włosy, związane w warkocz i oczy… złotobrązowe, niesamowicie intensywnie. Przypomniał je sobie jak przez mgłę.
 -Rzeczywiście, to całkiem możliwe. – powiedział powoli. – No to… Jestem Nikolaj Bates. A ty?
 -Madeleine Vale. – uścisnęła jego wyciągniętą dłoń. – No cóż, skoro prawie na mnie najechałeś, to…
 -To? – zapytał ciekawie.
 Nie zdążyła odpowiedzieć, bo głos dzwonka rozdarł cisze, która zapadła między nimi na ułamek sekundy.
 Nikolaj poderwał głowę.
-Rany, pierwszą mamy matmę.
-I? – zapytała zdezorientowała dziewczyna. 
-I jeśli się spóźnimy, będzie bardzo źle. - wytłumaczył chłopak.
 -No tak, jasne. – Madeleine zdobyła się na uśmiech.
 A potem z wściekłością pomyślała, że we wszystkich swoich szczegółowych obliczeniach, zapomniała o tym, iż Nikolaj nie wiedział, że załatwiła nauczyciela.



*



Silve obudziły promienie światła wpadające do jej sypialni przez szerokie okno. Z niezadowoleniem otwarła jedno oko, wściekłym wzrokiem mierząc wstające słońce i nakryła głowę poduszką.
 Po chwili jednak odrzuciła ją i podniosła się na łokciach, gniewnie marszcząc brwi.
 „Głupi ptak.”
 Przez chwile zastanawiała się, czy gdyby nawrzeszczała na skowronka za oknem, żeby się zamknął, zareagował by. Ze zwierzętami był ten problem, że w odróżnieniu od większości ludzi nie żywiły do niej irracjonalnego lęku.
 Rzuciła okiem na zegarek, który położyła na szafce nocnej. Dopiero ósma? Nabrała ochoty by zamordować piekielnego skowronka, do którego teraz dołączył jakiś inny ptak, wydzierający się jeszcze głośniej.
 Ostatecznie uznała, że szkoda zachodu.
 Ciężko podniosła się z łóżka i przetarła oczy.

Wczoraj rozmawiała z Julią do dwudziestej, mimo, że w pewnym momencie wydawało jej się, że uśnie ze zmęczenia. Była wykończona, ale potrzebowała tej rozmowy. No, jakiejkolwiek rozmowy.
 Przebrała się szybko i zbiegła po schodach na dół, po pokonaniu połowy przeskakując nad poręczą i miękko lądując na ziemi. Wróciła do domu, przynajmniej na razie. Wiedziała, że miała kilka dni, zanim… zanim ON znów dowie się, gdzie przebywa, ale nie zamierzała ich marnować.
 Dzisiaj, na przykład, postanowiła pójść na Trasę.
 Zjadła szybkie śniadanie, pozostawiając w zlewie nie umyte naczynia (w duchu liczyła, że Julia się tym zajmie, kiedy przyjdzie ją dziś odwiedzić, ale nie było to zbyt prawdopodobne), sprawdziła, czy w domu nie ma nikogo niepowołanego i wyszła na zewnątrz.
 Cokolwiek miało się dzisiaj wydarzyć, niezbyt ją obchodziło.
 Dziś, po raz pierwszy od pół roku, na nowo miała pobiec Trasą.



*



Julia usiłowała ignorować fakt, że jej brat chodzi teraz do tej samej szkoły co ona, ale nie było to łatwe.
 Zaraz po lekcjach podszedł do niej Jack, jej kolega z klasy, i zapytał, czy przypadkiem ten głupi pierwszak nie jest z nią spokrewniony, bo w końcu noszą to samo nazwisko.
 -Nie, a skąd. – uśmiechnęła się czarująco. – To musi być jakaś zbieżność nazwisk. My w ogóle nie jesteśmy spokrewnieni. Głupio się ułożyło, ale przypadki chodzą po ludziach, nie?
 -Jasne. – przyznał Jack. – No to co, McEver, przychodzisz dzisiaj do nas na imprezę?
 Julie kusiło, ale w ostatniej chwili przypomniała sobie, że jest przecież łowczynią, i to z McEver’ów.
 -Niestety nie mogę. – jej uśmiech był teraz bardziej wymuszony. – Może innym razem?
 -Mam nadzieje. – chłopak mrugnął do niej i odszedł.
 Dziewczyna stała chwile sama, zastanawiając się nad czymś, a potem potrząsnęła lekko głową.
Wychodząc ze szkoły usłyszała głos Olivera, która stał w grupie pierwszoklasistów.
 -Nie, ta z drugiej nie jest moją siostrą. To tylko zbieżność nazwisk, serio. Nie no, chyba sobie nie wyobrażacie, że ona i ja moglibyśmy mieć ze sobą coś wspólnego. Nie wygłupiaj się, Dick.
 Julia parsknęła śmiechem i postanowiła, że pójdzie odwiedzić ciocie Silve.



*



-Hej, poczekaj!
 Madeleine drgnęła mimowolnie i odwróciła się. Tuż obok niej zatrzymał się zdyszany Nikolaj.
 -O, to ty! – udała zaskoczenie. – Bates, który prawie mnie dzisiaj przejechał.
 -To nie było specjalnie. – powiedział z urazą.
Uśmiechnęła się.  -O co chodzi?
 -Mogę cię odprowadzić?
 -Jeśli ci się chcę… - odparła ze znudzoną miną.
 „Yes! Yes!” – w wyobraźni właśnie odtańczyła taniec radości.
 Szli obok siebie w milczeniu, a Madeleine zastanawiała się, gdzie chłopak podział swój rower. Powoli jej entuzjazm opadał.
 -No to… chcesz o czymś porozmawiać? – zapytała ostrożnie.
 -Co? – Nikolaj drgnął lekko. Zaraz jednak uśmiechnął się krzywo, wbijając w nią spojrzenie ciemnogranatowych, zdumiewająco uczciwych oczu. To było aż dziwne, że uśmiechał się do niej ktoś, kto nie był wujkiem Dantym i kto nie miał przynajmniej odrobinę moralności. – Właśnie. Możliwe, że jeszcze pamiętasz, jak próbowałem cię przejechać rowerem…
 -To było dzisiaj rano. – zauważyła z rozbawieniem.
 -Dziś rano, rok temu, nie widzę wielkiej różnicy. – machnął ręką.
 -Bagatelizujesz sprawę. – stwierdziła.
 -A skądże. – odchrząknął. – Kontynuując, ostatnimi czasy prawie odebrałem ci życie w wyniku przejechania, którego ledwie uniknęłaś i…
 „Teraz poprosi, żebym dokończyła pytanie, które chciałam mu zadać kiedy zadzwonił dzwonek” – pomyślała na powrót z błyszczącymi oczyma.
 -…i widziała to nasza dyrektorka. – dodał. – Skonfiskowała mi rower i zagroziła, że mnie zawiesi.
 Madeleine prawie opadła szczęka.
 -Ja… przykro mi… znaczy… - jąkała się trochę, w duchu zaklinając się, że już nigdy, NIGDY w życiu nie wyskoczy pod rower żadnego kolegi z klasy tylko po to, żeby ją zauważył.
 -Ale chciałem ci powiedzieć, że nic się nie stało. – Nikolaj uśmiechnął się. – No wiesz, nie sądzę, żeby cię to coś obchodziło, bo prawie cię zabiłem, ale mimo wszystko, chcę, żebyś wiedziała.
 -Nic się nie stało. – wykrztusiła. – W końcu mnie nie przejechałeś, a nauczyciel od matematyki się spóźnił, no nie?
 -No tak, ale to był czysty przypadek. – szczerze przyznał Nikolaj.
 „Jaki przypadek? Myślisz, że kto zadzwonił do firmy, która odholowała temu kretynowi auto spod domu?”
 -Tak, pewnie tak. – uśmiechnęła się z pewnym przymusem.
 -W każdym razie, chciałem cię przeprosić. Gdybym mógł coś zrobić… - Nikolaj popatrzył na nią wyczekująco.
 „Zostań moim najlepszym kumplem i podpisz cyrograf, proszę.”
 -Potrzebne mi korepetycje z literatury włoskiej. – powiedziała na głos, przypominając sobie, że ktoś chyba wspominał, że chłopak jest w tym dobry.
 -Z przyjemnością ci pomogę. – uśmiechnął się z ulgą. – To koniec twoich problemów z literaturą, obiecuje.
 „Mylisz się. To dopiero początek.”

poniedziałek, 4 sierpnia 2014





1

-Och, Oliver, zobacz, jak tu FANTASTYCZNIE!!!
Jasnowłosa Julia McEver, pierworodne dziecko swoich rodziców, stała u boku o rok młodszego brata i złowrogo zgrzytała zębami, wsłuchując się w lekko piskliwy głos swojej matki.
-Pomyśl, mój skarbie, będziesz tu teraz chodził. Najlepsze gimnazjum w mieście! Jesteśmy z ciebie bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, bardzo….
-Błagam, zabijcie mnie. – jęknęła dziewczyna.
Ojciec spiorunował ją wzrokiem.
-…bardzo dumni. – dokończyła matka, przyciągając do siebie chudzielca o zarozumiałym wyrazie twarzy i lekko cofniętej brodzie.
-Ale maaaaamo, czy ona musi chodzić do szkoły ze mną? – zapytał płaczliwie posyłając siostrze spojrzenie spode łba.
Rodzice skierowali na nią wzrok.
-Możecie go przepisać. – zaproponowała niewinnie ze wzruszeniem ramion.
Albo sprzedać na allegro. Korsarzom. Satanistom. Vale’om. KOMUKOLWIEK” – pomyślała, ale nie wypowiedziała tego na głos.
I dobrze.
-Co za skandaliczny pomysł! – wykrzyczała falsetem jej matka, jeszcze bardziej przyciskając do siebie syna.
Julia dyskretnie rozejrzała się na boki, czy nikt z przechodzących obok nich uczniów nie przygląda się scenie.
Cóż, wszyscy się przyglądali.
Odetchnęła głęboko, a potem przywołała na twarz wymuszony uśmiech, poprawiając szkolną torbę na ramieniu.
-No cóż, ja muszę już iść. Połamania nóg, Oliver.
Brat zza ramienia matki wystawił do niej język, natomiast dziewczyna uśmiechnęła się jeszcze szerzej i uniosła lekko połę cienkiej wiatrówki, którą narzuciła na szkolny mundurek, tak, żeby tylko on mógł dostrzec dwa sztylety, które mocowała tam całe wczorajsze popołudnie.
Oliver przełknął ślinę.
Julia mrugnęła do niego radośnie, odwróciła się i poszła dalej. Już nie mogła się doczekać, aż nauczyciele rozdadzą plany lekcji i odeślą ich do domu.
Dzisiaj miała wrócić jej mentorka, Silva McEver.

*

Madeleine Vale mierzyła wszystkich uczniów ze swojej nowej klasy czujnym spojrzeniem, w duchu pragnąc natychmiast wybiec z klasy, głośno trzaskając drzwiami.
Miała długie, brązowe włosy, związane teraz w warkocz, i złotoorzechowe oczy, szczególne dla wszystkich z jej rodu. Ku jej niezmierzonemu żalowi, miała na sobie też mundurek drugiej klasy najlepszego mediolańskiego gimnazjum. Spódniczka krępowała jej ruchy, mimo, że była dosyć luźna, biała bluzka okropnie gryzła, a krawat… nie, w sumie krawat był spoko.
Westchnęła ciężko, dalej gapiąc się na pozostałych uczniów. Rozmawiali w małych grupkach – no jasne, oni wszyscy już się znali, natomiast ona była tu nowa. Nikt nie kwapił się, żeby do niej podejść, zapytać się, jak leci i tak dalej. Nikogo nie ciekawiło jej imię.
Była zła.
-Czy są już wszyscy? – zapytała ich wychowawczyni ostrym głosem, przez który Madeleine aż drgnęła. Wyjęła dziennik i zaczęła czytać. – Allen?
-Obecny! – wykrzyknął jakiś chłopak.
-Adams?
-Jestem, proszę pani! – jakaś gładko ulizana dziewczyna energicznie pomachała ręką. Proszę pani??? Maddy szybko zarejestrowała, żeby nigdy z nią nie rozmawiać. Lizuska.
-No dobrze, Lizo – nauczycielka wyglądała na wyraźnie zadowoloną. – A więc… Bates?
Nikt się nie odezwał.
-Bates!? Czy ktoś widział dzisiaj Batesa?
-Nie. – jasnowłosy chłopak pokręcił głową. – Nikolaj chyba jeszcze nie przyszedł.
-To dziwne. – mruknęła kobieta pod nosem.
Tylko Madeleine ją usłyszała. Zawsze miała nadwrażliwy słuch.
– On w końcu nigdy się nie spóźnia… no cóż, wpiszę mu spóźnienie, a my przejdziemy do następnej pozycji. No to…
-Jestem!
Drzwi uderzyły o ścianę, prawie podrywając Maddy z miejsca. Jak wszyscy w klasie, uniosła głowę na chłopaka z czarnymi, zaplątanymi włosami i ciemnogranatowymi oczyma, który stał w progu.
-W ostatniej chwili. – zimno stwierdziła nauczycielka. – Siadaj, Bates. Cutty obecnya?
-Obecna! – pisnęła jakaś dziewczyna z trzeciej ławki.
Bates przeszedł między ławkami, przez nikogo nie zaczepiany. Nie wyglądało, że inni go nie lubili, raczej był im obojętny. Z ciężkim westchnieniem opadł na miejsce kilka ławek od Madeleine, która przyglądała mu się czujnie.
Błyskawicznie oceniła, że jest całkiem przystojny, raczej inteligentny i pewnie dosyć sztywny, ale i tak mniej niż reszta tej beznadziejnej klasy.
Świetnie, go mogła polubić.
Kiedy nauczycielka dotarła do nazwiska Vale, dziewczyna dalej wpatrywała się w Batesa, mrużąc oczy i lekko stukając koniuszkami palców w blat biurka, w takt niesłyszanej dla nikogo melodii.
-Vale? – powtórzyła kobieta.
-Jestem. – mruknęła Madeleine, otrząsając się z zamyślenia.
Uśmiechnęła się złowrogo. Jak wszyscy z jej rodziny, była świetnym strategiem.
I właśnie wymyśliła, jak wkupić się w łaski Nikolaja Batesa.

*

-Ciociu Silvo! Ciociu Silvo!
Julia po pięciu minutach walenia w drzwi wreszcie zrezygnowała, wyjęła własny klucz i przekręciła go w zamku. Nacisnęła klamkę i włożyła głowę do holu.
-Ciociu! To ja, Julia! Przyszłam!
Chwile wsłuchiwała się w ciszę, a potem westchnęła ciężko i zamknęła za sobą drzwi. Cały dom był nienaturalnie pusty i milczący. Poza tym nie mówił chyba nic o właścicielu: nie było żadnych zdjęć w ozdobnych ramkach czy ulubionych książek na stole. Julia wiedziała, że gdzieś tutaj ciocia Silva składuje swoją broń, ale nigdy nie dowiedziała się, gdzie dokładnie.
Jedynym w miarę ludzkim miejscem w mieszkaniu była sypialnia cioci Silvy. Dziewczyna weszła tam tylko kilka razy, za każdym razem przynosząc na prośbę ciotki coś potrzebnego im do nauki. Widziała tam trochę takich książek, które Strażniczka lubiła czytać, wepchniętych między te, które wystawiono na pokaz, stwarzając iluzje, że to normalny dom, kilka ubrań, a na szafce nocnej, tuż obok łóżka, do połowy zapisany dziennik w czarnej, grubej oprawie, z wieloma wypadającymi kartkami.
Złoty Graal wśród pamiętników.
Julia nigdy do niego nie zajrzała.
Dom otaczała nieprzebita niczym zasłona ciszy. Młoda łowczyni wiedziała, że to może znaczyć tylko to, że Strażniczka medytuje, ćwiczy, lub… lub nie przyjechała.
Prychnęła z irytacją. Niemożliwe. W końcu obiecała.
-Ciociu Silvo! Hej, nie ma cię?
Przeszła przez wszystkie pokoje na parterze, nawołując, i w końcu postanowiła zrezygnować, uznając porażkę.
Świetnie, nie przyjechała. Nici ze wspólnego treningu, nic już nie mogło poprawić jej humoru.
-Ciociu Silvo! – zawołała po raz ostatni, zmierzając holem w stronę wyjścia.
Nagle usłyszała, że ktoś delikatnie poruszył klamką przy drzwiach wejściowych. Błyskawicznie wycofała się do salonu i sprawdziła swój stan uzbrojenia. Miała tylko dwa sztylety, te, które były przy wiatrówce. Nic poza tym.
Zapadła cisza i dziewczyna już zaczęła pocieszać się myślą, że to był tylko listonosz, kiedy klamka nagle opadła i ktoś wszedł do holu. Dokładnie usłyszała ciche, prawie bezszelestne kroki i zacisnęła palce na rękojeści jednego ze sztyletów, w każdym momencie mogąc go wyrwać i wyskoczyć na przeciwnika.
Nieznajomy stanął kilka kroków od drzwi salonu i zatrzymał się.
-No dobrze, Julia. Zanim mnie zaatakujesz, chcę cię poinformować, że nie jadłam nic od trzydziestu sześciu godzin i mogę się bardzo poirytować, jeśli wyskoczysz na mnie nagle z bronią. – odezwał się znużony głos Silvy.
Dziewczyna w myślach pobłogosławiła się za to, że nie zaatakowała za wcześnie, ponownie starannie ukryła sztylet za połą kurtki i z uśmiechem weszła do holu.
-Nie wiem, o co ci chodzi, ciociu. – powiedziała idealnie spokojnym tonem. – Przecież od początku wiedziałam, że to ty.
-Oczywiście. – Strażniczka uśmiechnęła się z trudem.
Dopiero teraz Julia spostrzegła, że oczy Silvy lekko przygasły, a cała postawa wyrażała znużenie. Dosyć dobrze znała ciocie, żeby wiedzieć, iż jeśli nie stoi idealnie prosto, w każdej chwili zdolna do ataku, to jest wyczerpana i psychicznie i fizycznie.
-Może zrobię kawę? – zaproponowała.
-Świetny pomysł. – przyznała Strażniczka, odwieszając płaszcz. – A potem porozmawiamy o terenie prywatnym i dlaczego nie powinno się na niego wchodzić bez pozwolenia.