poniedziałek, 4 sierpnia 2014





Prolog

Chinatown świętowało.
Ktoś odpalał race, inni sprzedawali jakieś drobne przekąski, większość po prostu wpatrywała się w fajerwerki, co rusz rozświetlające niebo na najróżniejsze kolory tęczy, oświetlając uniesione ku górze twarze zebranych mozaiką barw. Drobni złodzieje prześlizgiwali się między ludźmi, bogacąc się, przez nikogo nie zauważeni, czując się całkowicie bezpiecznie.
Silva McEver oczywiście ich widziała.
Przez chwile bawiła się myślą, by zejść na dół i dołączyć do zabawy, ale zaraz zganiła samą siebie. Po pierwsze, nie wiedziała, jakie to święto. Po drugie, nie lubiła dialektu, którym porozumiewała się większa cześć mieszkańców Chinatown.
Po trzecie, miała misje.
Stała na skraju dachu budynku, kiwając się na piętach i z lekkim, kpiącym uśmiechem oraz założonymi na piersi rękami patrzyła w dół. Gdyby komuś z zebranych przyszło do głowy oderwać wzrok od czarodziejskich barw fajerwerk, zobaczyłby może jej ciemną sylwetkę na tle nocy. A może nie. Silve niewiele to obchodziło, nie była tu, by kogoś tropić, czy się przed kimś ukrywać.
To miało być zwykłe spotkanie.
Nie wiedziała natomiast, w co może się ono przerodzić, więc przez plecy, na ukos, miała przerzucony długi miecz, którego ostrze nieznacznie wystawało jej za prawym biodrem. Rzemienie, przytrzymujące broń, ukryła pod bluzą z kapturem, zasłaniającym jej jasne włosy, starannie związane w warkocz dookoła głowy. Mrużyła niesamowicie jasne oczy, koloru promieni światła, szukając człowieka, a może kilku ludzi, z którymi miała się dziś spotkać.
Powinni być biali, profesjonalni i uzbrojeni, a przynajmniej tak ich sobie wyobrażała.
No, i powinni się zjawić o północy.
Strażniczka rzuciła okiem na zegarek i zmarszczyła brwi. Trzy minuty spóźnienia. Co jest? Myślała, że będą przynajmniej punktualni.
-Strażniczka Silva McEver? – chłodny głos za plecami uświadomił ją, że dała się zaskoczyć. Odwróciła się płynnym ruchem, okręcając się na jednej nodze, jakby wcale nie stała na krawędzi dachu, a najdrobniejszy błąd wcale nie mógł spowodować upadku dwanaście metrów w dół.
Ale mógł i była tego całkowicie świadoma. Tyle tylko, że ona nie popełniała błędów.
-Zależy dla kogo. – odparła spokojnie.
Rzeczywiście, z pięciu stojących teraz przed nią mężczyzn, trzech było białych, profesjonalnych i uzbrojonych. Dwóch pozostałych było pozbawionymi broni azjatami, ale dobrze wiedziała, że to ich powinna się obawiać najbardziej.
-A jak pani myśli? – prychnął najwyższy z nich, z wyraźnym, brytyjskim akcentem.
-No nie wiem…. Rosyjska mafia nadała mi specjalny przydomek, jakuza boi się wypowiadać mojego imienia, natomiast Austriacy nazywają mnie wrogiem publicznym, ciekawe dlaczego.
-Niesamowite – ironicznie i jednocześnie niesamowicie spokojnie stwierdził mężczyzna. – A więc?
-Tak. Jestem Silvą McEver. – powiedziała z kpiącym uśmiechem.
Każdy jej mięsień był napięty do ostateczności. Coś było nie tak.
-A więc Silvo McEver, kierując się nałożonymi na mnie prawami, skazuję cię na śmierć, za posiadanie niedozwolonych dla ciebie informacji i niegodne ich wykorzystywanie. Kara jest nieodwołalna… i ma być wykonana natychmiast, z upoważnienia mojego dowódcy.
O nie, tylko nie to. Czyżby ON znowu ją dopadł? A więc to nie byli jej informatorzy, w sumie mogła się spodziewać. Byli trochę za mało biali, profesjonalni i… nie, uzbrojeni byli aż zanadto.
Na namysł dała sobie tylko ułamek sekundy. W następnym momencie była już całkowicie gotowa do stoczenia walki z piątką urodzonych wojowników.
Spodziewała się świetnej zabawy i miała nadzieje, że jej nie zawiodą.
Pierwsi zaatakowali dwaj przyjaciele tego z brytyjskim akcentem, najwyraźniej dowódcy – też wyglądali na anglików. Silva momentalnie zauważyła, że jeden z nich wziął za duży rozpęd i uskoczyła na bok, odpychając się rękami od dachu, siłą wybicia wykonując salto w powietrzu i jeszcze w czasie jego trwania wyjmując miecz zza pleców. Na manewr straciła dwie sekundy: zdążyła jeszcze zarejestrować, jak ten, który zbyt się rozpędził, wypada poza krawędź dachu i leci w dół. Nie zdążyła sprawdzić, czy przeżył, bo równocześnie zaatakowało ją owych dwóch azjatów.
Zawirowała, tnąc na ślepo.
Usłyszała cichy syk, kiedy klinga zahaczyła o ramię jednego z jej przeciwników, zostawiając na nim długie cięcie, a potem bez namysłu, nawet nie próbując wyhamować pędu ostrza, odbiła nim uderzenie drugiego z mężczyzn. Zanurkowała w dół, uderzyła mieczem, przeturlała się i błyskawicznie wróciła do bojowej postawy, z jedną nogą w tyle dla utrzymania równowagi. Usłyszała coś za plecami i przełożyła broń przez ramię, ostrzem blokując uderzenie, wymierzone od tyłu w jej serce. Odwróciła się w natychmiastowej kontrze, wybijając anglikowi gladius z ręki i jednocześnie prawie rozrąbując mu dłoń.
Odsunął się w ostatniej chwili.
Widząc, jak opada na kolana, kompletnie straciła nim zainteresowanie, w dodatku błysk ostrza zaalarmował ją, że azjaci powrócili do walki. Byli zdecydowanie bardziej wytrzymali niż ludzie tego z brytyjskim akcentem.
Silva miała ochotę jeszcze chwile się z nimi pobawić, ale zauważyła, że w kierunku budynku biegną kolejni wojownicy, którzy raczej nie mają względem niej dobrych zamiarów. Zakręciła mieczem, zmuszając azjatów do cofnięcia się i uderzyła jednego z nich w twarz jelcem broni. Usiłował zablokować cios, ale był zbyt wolny i nieprzytomny opadł na ziemię. Drugi z mężczyzn posłał jej potworny uśmiech – nie była pewna, czy bardziej przestraszył ją stan jego uzębienia, czy ogólne znaczenie grymasu – w każdym razie nabrała ochoty, by odciąć mu głowę.
W ostatniej chwili stwierdziła, że byłoby to jednak trochę nie fair, więc zamarkowała cięcie w nogę, zmieniając ułożenie ostrza i jego tępą częścią waląc w nadgarstek przeciwnika, który wypuścił miecz z ręki. Odepchnęła go, posyłając na stertę dachówek.
Obrzuciła ostatnim spojrzeniem pobojowisko, a potem utkwiła spojrzenie w dowódcy, w tym z brytyjskim akcentem, który jak dotąd ani razu nie wmieszał się do walki.
-Przekaż swojemu „dowódcy”, że gorzko mnie zawiódł, wysyłając takie niedojdy. – powiedziała z pogardą. – Aha, i jeśli chciałby mi jednak nadać jakiś przydomek, niech wie, że ma moje błogosławieństwo.
-Strażniczko… - zaczął mężczyzna.
Silva nie czekała, aż dokończy zdanie, tylko szybkim ruchem wsunęła ostrze do pochwy, przerzuconej przez plecy i zeskoczyła z dachu, lądując na schodach przeciwpożarowych. Przeskoczyła nad poręczą, odbiła się od straganu z przekąskami i zatopiła się w gęstniejący ciągle tłumie.
Natychmiast ruszyła biegiem, roztrącając zgromadzonych Chińczyków i nie zwracając uwagi na rozeźlone krzyki. Czuła na swoich plecach oczy człowieka, który służył osobie, szukającej jej po całej Europie, i usiłowała hamować pewnego rodzaju lęk.
Chciała wynieść się z Chinatown.
Udało jej się to po piętnastu minutach biegu. Oceniła, że nikt jej nie goni i z ulgą oparła się o ścianę pobliskiego domu, usiłując uspokoić oddech – był przyśpieszony i urwany, ale nie ze zmęczenia, tego była pewna.
Był ostatni dzień wakacji.
Na Silve McEver, Strażniczkę ze starego i potężnego rodu, został podpisany wyrok śmierci, a wiele kilometrów dalej, w jednym z najpiękniejszych włoskich miast, Wenecji, świętowano – jak mówiono – pokonanie największego zagrożenia w obecnym stuleciu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz