Prolog
Chinatown świętowało.
Ktoś
odpalał race, inni sprzedawali jakieś drobne przekąski, większość po
prostu wpatrywała się w fajerwerki, co rusz rozświetlające niebo na
najróżniejsze kolory tęczy, oświetlając uniesione ku górze twarze
zebranych mozaiką barw. Drobni złodzieje prześlizgiwali się między
ludźmi, bogacąc się, przez nikogo nie zauważeni, czując się całkowicie
bezpiecznie.
Silva McEver oczywiście ich widziała.
Przez
chwile bawiła się myślą, by zejść na dół i dołączyć do zabawy, ale
zaraz zganiła samą siebie. Po pierwsze, nie wiedziała, jakie to święto.
Po drugie, nie lubiła dialektu, którym porozumiewała się większa cześć
mieszkańców Chinatown.
Po trzecie, miała misje.
Stała
na skraju dachu budynku, kiwając się na piętach i z lekkim, kpiącym
uśmiechem oraz założonymi na piersi rękami patrzyła w dół. Gdyby komuś z
zebranych przyszło do głowy oderwać wzrok od czarodziejskich barw
fajerwerk, zobaczyłby może jej ciemną sylwetkę na tle nocy. A może nie.
Silve niewiele to obchodziło, nie była tu, by kogoś tropić, czy się
przed kimś ukrywać.
To miało być zwykłe spotkanie.
Nie
wiedziała natomiast, w co może się ono przerodzić, więc przez plecy, na
ukos, miała przerzucony długi miecz, którego ostrze nieznacznie
wystawało jej za prawym biodrem. Rzemienie, przytrzymujące broń, ukryła
pod bluzą z kapturem, zasłaniającym jej jasne włosy, starannie związane w
warkocz dookoła głowy. Mrużyła niesamowicie jasne oczy, koloru promieni
światła, szukając człowieka, a może kilku ludzi, z którymi miała się
dziś spotkać.
Powinni być biali, profesjonalni i uzbrojeni, a przynajmniej tak ich sobie wyobrażała.
No, i powinni się zjawić o północy.
Strażniczka
rzuciła okiem na zegarek i zmarszczyła brwi. Trzy minuty spóźnienia. Co
jest? Myślała, że będą przynajmniej punktualni.
-Strażniczka
Silva McEver? – chłodny głos za plecami uświadomił ją, że dała się
zaskoczyć. Odwróciła się płynnym ruchem, okręcając się na jednej nodze,
jakby wcale nie stała na krawędzi dachu, a najdrobniejszy błąd wcale nie
mógł spowodować upadku dwanaście metrów w dół.
Ale mógł i była tego całkowicie świadoma. Tyle tylko, że ona nie popełniała błędów.
-Zależy dla kogo. – odparła spokojnie.
Rzeczywiście,
z pięciu stojących teraz przed nią mężczyzn, trzech było białych,
profesjonalnych i uzbrojonych. Dwóch pozostałych było pozbawionymi broni
azjatami, ale dobrze wiedziała, że to ich powinna się obawiać
najbardziej.
-A jak pani myśli? – prychnął najwyższy z nich, z wyraźnym, brytyjskim akcentem.
-No
nie wiem…. Rosyjska mafia nadała mi specjalny przydomek, jakuza boi się
wypowiadać mojego imienia, natomiast Austriacy nazywają mnie wrogiem
publicznym, ciekawe dlaczego.
-Niesamowite – ironicznie i jednocześnie niesamowicie spokojnie stwierdził mężczyzna. – A więc?
-Tak. Jestem Silvą McEver. – powiedziała z kpiącym uśmiechem.
Każdy jej mięsień był napięty do ostateczności. Coś było nie tak.
-A
więc Silvo McEver, kierując się nałożonymi na mnie prawami, skazuję cię
na śmierć, za posiadanie niedozwolonych dla ciebie informacji i
niegodne ich wykorzystywanie. Kara jest nieodwołalna… i ma być wykonana
natychmiast, z upoważnienia mojego dowódcy.
O
nie, tylko nie to. Czyżby ON znowu ją dopadł? A więc to nie byli jej
informatorzy, w sumie mogła się spodziewać. Byli trochę za mało biali,
profesjonalni i… nie, uzbrojeni byli aż zanadto.
Na
namysł dała sobie tylko ułamek sekundy. W następnym momencie była już
całkowicie gotowa do stoczenia walki z piątką urodzonych wojowników.
Spodziewała się świetnej zabawy i miała nadzieje, że jej nie zawiodą.
Pierwsi
zaatakowali dwaj przyjaciele tego z brytyjskim akcentem, najwyraźniej
dowódcy – też wyglądali na anglików. Silva momentalnie zauważyła, że
jeden z nich wziął za duży rozpęd i uskoczyła na bok, odpychając się
rękami od dachu, siłą wybicia wykonując salto w powietrzu i jeszcze w
czasie jego trwania wyjmując miecz zza pleców. Na manewr straciła dwie
sekundy: zdążyła jeszcze zarejestrować, jak ten, który zbyt się
rozpędził, wypada poza krawędź dachu i leci w dół. Nie zdążyła
sprawdzić, czy przeżył, bo równocześnie zaatakowało ją owych dwóch
azjatów.
Zawirowała, tnąc na ślepo.
Usłyszała
cichy syk, kiedy klinga zahaczyła o ramię jednego z jej przeciwników,
zostawiając na nim długie cięcie, a potem bez namysłu, nawet nie
próbując wyhamować pędu ostrza, odbiła nim uderzenie drugiego z
mężczyzn. Zanurkowała w dół, uderzyła mieczem, przeturlała się i
błyskawicznie wróciła do bojowej postawy, z jedną nogą w tyle dla
utrzymania równowagi. Usłyszała coś za plecami i przełożyła broń przez
ramię, ostrzem blokując uderzenie, wymierzone od tyłu w jej serce.
Odwróciła się w natychmiastowej kontrze, wybijając anglikowi gladius z
ręki i jednocześnie prawie rozrąbując mu dłoń.
Odsunął się w ostatniej chwili.
Widząc,
jak opada na kolana, kompletnie straciła nim zainteresowanie, w dodatku
błysk ostrza zaalarmował ją, że azjaci powrócili do walki. Byli
zdecydowanie bardziej wytrzymali niż ludzie tego z brytyjskim akcentem.
Silva
miała ochotę jeszcze chwile się z nimi pobawić, ale zauważyła, że w
kierunku budynku biegną kolejni wojownicy, którzy raczej nie mają
względem niej dobrych zamiarów. Zakręciła mieczem, zmuszając azjatów do
cofnięcia się i uderzyła jednego z nich w twarz jelcem broni. Usiłował
zablokować cios, ale był zbyt wolny i nieprzytomny opadł na ziemię.
Drugi z mężczyzn posłał jej potworny uśmiech – nie była pewna, czy
bardziej przestraszył ją stan jego uzębienia, czy ogólne znaczenie
grymasu – w każdym razie nabrała ochoty, by odciąć mu głowę.
W
ostatniej chwili stwierdziła, że byłoby to jednak trochę nie fair, więc
zamarkowała cięcie w nogę, zmieniając ułożenie ostrza i jego tępą
częścią waląc w nadgarstek przeciwnika, który wypuścił miecz z ręki.
Odepchnęła go, posyłając na stertę dachówek.
Obrzuciła ostatnim spojrzeniem pobojowisko, a potem utkwiła spojrzenie w
dowódcy, w tym z brytyjskim akcentem, który jak dotąd ani razu nie
wmieszał się do walki.
-Przekaż
swojemu „dowódcy”, że gorzko mnie zawiódł, wysyłając takie niedojdy. –
powiedziała z pogardą. – Aha, i jeśli chciałby mi jednak nadać jakiś
przydomek, niech wie, że ma moje błogosławieństwo.
-Strażniczko… - zaczął mężczyzna.
Silva
nie czekała, aż dokończy zdanie, tylko szybkim ruchem wsunęła ostrze do
pochwy, przerzuconej przez plecy i zeskoczyła z dachu, lądując na
schodach przeciwpożarowych. Przeskoczyła nad poręczą, odbiła się od
straganu z przekąskami i zatopiła się w gęstniejący ciągle tłumie.
Natychmiast
ruszyła biegiem, roztrącając zgromadzonych Chińczyków i nie zwracając
uwagi na rozeźlone krzyki. Czuła na swoich plecach oczy człowieka, który
służył osobie, szukającej jej po całej Europie, i usiłowała hamować
pewnego rodzaju lęk.
Chciała wynieść się z Chinatown.
Udało
jej się to po piętnastu minutach biegu. Oceniła, że nikt jej nie goni i
z ulgą oparła się o ścianę pobliskiego domu, usiłując uspokoić oddech –
był przyśpieszony i urwany, ale nie ze zmęczenia, tego była pewna.
Był ostatni dzień wakacji.
Na
Silve McEver, Strażniczkę ze starego i potężnego rodu, został podpisany
wyrok śmierci, a wiele kilometrów dalej, w jednym z najpiękniejszych
włoskich miast, Wenecji, świętowano – jak mówiono – pokonanie
największego zagrożenia w obecnym stuleciu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz