wtorek, 26 sierpnia 2014



6

Julia z niedowierzaniem gapiła się na walkę.
Valerian, wyeliminował już połowę przeciwników, którzy albo stracili przytomność, albo uciekli.
O dziwo, Oliver wciąż stał.
Jego twarz wykrzywiała wściekłość, w miarę jak kolejni zawodnicy odpadali z gry. Najwyraźniej nie uświadomił sobie jeszcze, z kim ma do czynienia.
Z łowcą, dwa razy bardziej doświadczonym i utalentowanym od niego.
-Julia.
Łowczyni odwróciła się gwałtownie, gdy ktoś dotknął jego ramienia. Za nią stała Silva, wbijając w nią jasne oczy.
-Wiedziałaś?
-Do dzisiaj nie miałam pojęcia. – Julia doskonale wiedziała, czego dotyczyło pytanie. Zmarszczyła brwi. – On… jest jednym z nas, ciociu?
-Jest łowcą, więc ze mną nie ma za wiele wspólnego. A jeśli chodzi ci o to, czy jest dobry, to… mogę się mylić, ale to chyba dziki talent. Zresztą zapytam się Dantego.
-Kiedy? – dziewczyna posłała jej zdziwione spojrzenie.
-Jutro. Wyjeżdżam.
-Ale ciociu, dopiero przyjechałaś!
-No cóż, śpieszy mi się. Zobacz, został już tylko twój brat.
Oliver, opuszczony przez wszystkich, stał teraz twarzą w twarz z Valerianem. Chłopak, którego tak wkurzył, zmrużył oczy i uśmiechnął się podle.
-Co mu powiedział ten dzieciak? – zapytała nagle Strażniczka.
-Co…? – Julia wyglądała na zdezorientowaną.
-Oliver. Co powiedział chłopakowi.
-Coś o jego rodzicach. Valerian się wściekł.
-Łowca ma na imię Valerian?
-Valerian Phantomhim, tak. Ciociu, czy on może coś zrobić Oliverowi?
Silva zawahała się.
-Może.
Dziewczyna jęknęła w myślach, patrząc, jak czerwonooki podchodzi do jej brata. Mimo, że nie użyłby mocy w otoczeniu tylu ludzi – to przeczyło wszelkim prawom łowców – na jego palcach błąkały się drobne iskierki. Aż dziwne, że Oliver nadal tego nie widział.
-Już wiem, jak załatwiłeś swoją matkę. – powiedział z radosnym uśmiechem, mimo, że od wcześniejszego uderzenia, zanim jeszcze zaczęła się potyczka, bolało go jak nigdy.
-Właśnie podpisujesz na siebie wyrok śmierci, McEver. – syknął Valerian.
Pożałuję tego – z rezygnacją pomyślała Julia. – I ciocia Silva może być zła, i Oliver zostanie – niestety – w jednym kawałku… Pożałuje tego. No cóż.”
Westchnęła ciężko, jakby właśnie zaczynała się jej praca i błyskawicznie rzuciła się do przodu, zwalając brata z nóg, zanim Valerian zdążył go uderzyć. Wylądowali razem na ziemi, jasne włosy Olivera były brudne od piachu, który nagromadził się między kostkami.
-I nawet nie myśl, żeby się stąd ruszać – syknęła.
Podniosła się na równe nogi, otrzepała ręce i posłała ponure spojrzenie przeciwnikowi. Valerian Phantomhim badał ją spojrzeniem. Czyżby zauważył amulet, owinięty kilka razy wokół jej nadgarstka?
Tak samo jak nosiła go ciocia Silva – mimo, że jako Strażniczka nie mogła go używać.
-Ratujesz brata, Julio McEver? – zapytał cicho, mrużąc oczy. Przerażał ją ich krwistoczerwony kolor.
-Nie jest moim bratem. – odparła twardo, omiatając go dumnym spojrzeniem. – Znaczy… - na jej ustach zatańczył uśmiech. – Nie przyznaje się do niego.
-Nie dziwię ci się. – odparł, lekko wzruszając ramionami. – Dlaczego jednak blokujesz mi do niego drogę? Przecież widziałaś, co powiedział. Mam prawo się zemścić.
-Według francuskiej konstytucji – nie. – zauważyła.
-Chodzi mi o inne prawa, którym podlegamy my oboje. – mówił tak cicho, że nikt, ze zgromadzonych na podwórzu poza nią, nie mógł go słyszeć. No i poza ciocią Silvą.
Aha, więc zauważył amulet.
-Ratując go, myślę raczej o honorze rodzinnym.
-Na pewno znacznie wzrośnie, gdy twój ukochany braciszek zniknie z powierzchni ziemi.
-Fakt. – przyznała szczerze. Widziała, że Strażniczka, oparta o drzewo dziesięć metrów dalej, uśmiecha się lekko. – Ale widzisz… moi rodzice będą wściekli.
-Przykro mi więc, ale muszę z tobą walczyć, Julio McEver.
-To raczej mi powinno być przykro, że muszę cię pokonać, Valerianie Phantomhim.
Zaatakował, a Julia pomyślała, że być może popełniła błąd.

*

-To na pewno dobry pomysł? – powątpiewająco zapytał Nikolaj.
-No jasne, że tak, w końcu jest mój. – Madeleine popatrzyła na niego niedowierzająco i z naganą pokręciła głową. – Jeśli już chcesz uczestniczyć w spisku, to musisz wiedzieć, że to JA jestem taktykiem.
-Wiem, wiem. Zostało jeszcze piętnaście minut przerwy, może się sprężmy.
-Czemu nie. Dobra, a więc ty idziesz na pierwszy ogień, ktoś musi odciągnąć Cerbera.
-Wcale mi się do nie podoba.
-Nikolaj!
-No dobra, już…
Chłopak podniósł się z klęczek i wyszedł zza ławki, zza której wcześniej obserwowali woźnego, groźnie stojącego przy drzwiach na zewnątrz. Zagadał do niego z uśmiechem, umiejętnie odciągając go w głąb szkoły. Po chwili odeszli, dyskutując zażarcie i śmiejąc się, a Madeleine mogła włączyć się do akcji.
Błyskawicznie nawet jak na łowczynie, pokonała kilka metrów, dzielących ją od drzwi i wybiegła na podwórze. Na zewnątrz lało, ale wyciągnęła z plecaka parasol i ponownie ruszyła biegiem, starając się omijać kałuże i nie brudzić szkolnych butów.
Liczyła okna.
Przy czternastym z kolei zatrzymała się, weszła pod wąskie zadaszenie i złożyła parasol, rzucając go na parapet. Potem podciągnęła się na rękach, we wszystkich znanym językach – znała cztery, w czym, niestety, nie dorównywała piekielnej kuzynce Julii, która znała ich sześć – przeklinając głupią spódnicę i usiadła bokiem na parapecie. No jasne, okno było zamknięte. Któżby się spodziewał.
JA się spodziewałam” – pomyślała ponuro.
Wyjęła z kieszeni długą wsuwkę – diabelstwo, którego NIGDY nie nosiłaby we włosach – i zaczęła nią grzebać w zamku po boku ramy okiennej, przyciskając policzek do szyby.
Po chwili usłyszała znajomy trzask i okno otworzyło się gwałtownie, sprawiając, że spadła na podłogę gabinetu dyrektorki.
Oczywiście, nie było jej tutaj. Wcześniej o to zadbała.
Zamknęła za sobą okno i położyła parasol w kącie pokoju, wcześniej chowając wsuwkę do kieszeni, i krytycznie przejrzała się w lustrze w dziwnej ramie, wiszącym na ścianie. Poprawiła warkocz, wiedząc, że nie ma czasu, żeby na powrót go zapleść i przystąpiła do poszukiwania testów.
Wszyscy nauczyciele trzymali je właśnie tutaj. W sumie było to trochę głupie, nawet jak na dorosłych.
Ucieszyła się, widząc, że sprawdziany leżą na wierzchu i szybko znalazła te, o które chodziło. Najpierw chciała spakować je do torby, ale po chwili zastanowienia wzięła tylko jeden egzemplarz, wsunęła go do „Boskiej Komedii” – była przekonana, i raczej dosyć słusznie, że przy rewizji nikt nie zajrzałby
do takiej nudnej książki - a resztę sprawdzianów wrzuciła za ciężką szafę, chyba jeszcze z elżbietańskich czasów. Zadowolona, otrzepała ręce.
W następnym momencie klamka u drzwi poruszyła się znacząco.
Madeleine nawet gdyby wiedziała, co zaraz może się stać, nie zdążyłaby się schować ani wyjść oknem.
Drzwi otworzyły się, ukazując zwalistą postać dyrektorki.
No nie.”
-Madeleine Vale, co ty tu wyprawiasz? – wściekle syknęła kobieta.
Miała sztywne, brązowe włosy, związane w idealny kok, surowe oczy i zagięty jak u wiedźmy nos. Nie tylko Maddy na jej widok przebiegał dreszcz.
Łowczyni w ułamku sekundy przypomniała sobie, że jest z Vale’ów, jej wuj jest najlepszym z najlepszych, a ona sama nie da się zagiąć dyrektorce o dwucyfrowym IQ. W następnym momencie nasunęło jej się dalekie wspomnienie.
Miała pięć lat, jechała pociągiem z wujkiem Dantym. Nie chciała z nikim rozmawiać, bo była zła na cały świat, a grupa kobiet ciągle próbowała ją zagadać. Wreszcie wujek z czarującym uśmiechem wytłumaczył im, że jej rodzeństwo umarło, a oni jadą do jej dogorywającej matki, która w swoim krótkim życiu przeżyła już trzy wielkie miłości i teraz umierała w samotności. Po tym, jak wysiedli z pociągu, wujek zabrał ją na lody i ze śmiechem przypominali sobie jego improwizowaną opowieść, w której każde słowo było fikcją, mimo, że uwierzono mu bez zastrzeżeń.
Potem Madeleine przypomniała sobie jeszcze coś innego: dwa lata temu, wakacje, jak co roku, podczas Turnieju, siedzieli przy wspólnym stole z przeklętym rodem McEver. Ciocia Silva opowiadała ze śmiechem o pierwszej misji jej i wuja Dantego. O tym, jak byli na dworze jakiejś królowej i Strażniczka obiecała jej, że jeśli da im wolną rękę w pewnej sprawie, wujek opowie jej o swojej nieszczęśliwej miłości.
Dante Vale miał wtedy osiemnaście lat i NIE MIAŁ nieszczęśliwej miłości.
Przez tydzień, dzień w dzień, z przerwami tylko na sen i na posiłki, był zmuszony opowiadać o swojej nieistniejącej ukochanej. W ostateczności okazała się Walijką, córką wielkiego szlachcica, który nie chciał zezwolić im na ślub. Dante z niekończącą się inwencją twórczą opowiadał o jej ucieczce z zamku, do którego w końcu musiała powrócić, o tym, jak niezliczoną ilość razy usiłował ją odbić, w końcu o tym, jak jego nieszczęśliwa ukochana rzuciła się z okna pałacowej wieży, gdzie na zawsze pochłonęło ją jezioro.
Królowa uwierzyła.
Maddy przypomniała sobie to wszystko, a także to, że zawsze powtarzano jej, jaka jest podobna do swojego wuja z charakteru i z talentów.
Z trudem powstrzymała uśmiech i przybrała płaczliwy wyraz twarzy.
-O-oni mnie tu z-z-zamknęli. – wyjąkała, pozwalając, by lekko zadrżała jej broda.
-Kto cię zamknął? – czujnie zapytała dyrektorka.
-N-n-niemili chłopcy. – pisnęła. – Żeby… żeby pani mi wpisała uwagę. Pani t-t-tego nie zrobi, prawda? – popatrzyła na kobietę błagalnie.
-Oczywiście, że nie, ale…
-Dzwonek! – Madeleine usłyszała upragniony dźwięk i wyprostowała się lekko, dalej usiłując zachować smutną minę. – Teraz będzie matematyka… muszę iść. Przepraszam za kłopot. Naprawdę, przepraszam, a oni… oni…
Nie znajdując słów, wybiegła z gabinetu dyrektorki, czując na swoich plecach jej skołowane spojrzenie. Zatrzymała się dopiero za zakrętem, zderzając się z Nikolajem.
-I co, udało się? – zapytał.
-A wątpiłeś? – uśmiechnęła się z zadowoleniem.
Kilka minut później, kiedy nauczyciel matematyki ogłosił grobowym głosem, że testy zostały zgubione, Madeleine i Nikolaj przybili sobie piątkę.
-Teraz zostało do zrobienia tylko jedno. – powiedziała dziewczyna.
-Co? – jej przyjaciel przekrzywił głowę.
-No cóż… musimy wrócić po mój parasol.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz