6
Julia z niedowierzaniem gapiła się na walkę.
Valerian, wyeliminował już połowę przeciwników, którzy albo stracili przytomność, albo uciekli.
O dziwo, Oliver wciąż stał.
Jego
twarz wykrzywiała wściekłość, w miarę jak kolejni zawodnicy odpadali z
gry. Najwyraźniej nie uświadomił sobie jeszcze, z kim ma do czynienia.
Z łowcą, dwa razy bardziej doświadczonym i utalentowanym od niego.
-Julia.
Łowczyni odwróciła się gwałtownie, gdy ktoś dotknął jego ramienia. Za nią stała Silva, wbijając w nią jasne oczy.
-Wiedziałaś?
-Do
dzisiaj nie miałam pojęcia. – Julia doskonale wiedziała, czego
dotyczyło pytanie. Zmarszczyła brwi. – On… jest jednym z nas, ciociu?
-Jest
łowcą, więc ze mną nie ma za wiele wspólnego. A jeśli chodzi ci o to,
czy jest dobry, to… mogę się mylić, ale to chyba dziki talent. Zresztą
zapytam się Dantego.
-Kiedy? – dziewczyna posłała jej zdziwione spojrzenie.
-Jutro. Wyjeżdżam.
-Ale ciociu, dopiero przyjechałaś!
-No cóż, śpieszy mi się. Zobacz, został już tylko twój brat.
Oliver,
opuszczony przez wszystkich, stał teraz twarzą w twarz z Valerianem.
Chłopak, którego tak wkurzył, zmrużył oczy i uśmiechnął się podle.
-Co mu powiedział ten dzieciak? – zapytała nagle Strażniczka.
-Co…? – Julia wyglądała na zdezorientowaną.
-Oliver. Co powiedział chłopakowi.
-Coś o jego rodzicach. Valerian się wściekł.
-Łowca ma na imię Valerian?
-Valerian Phantomhim, tak. Ciociu, czy on może coś zrobić Oliverowi?
Silva zawahała się.
-Może.
Dziewczyna
jęknęła w myślach, patrząc, jak czerwonooki podchodzi do jej brata.
Mimo, że nie użyłby mocy w otoczeniu tylu ludzi – to przeczyło wszelkim
prawom łowców – na jego palcach błąkały się drobne iskierki. Aż dziwne,
że Oliver nadal tego nie widział.
-Już
wiem, jak załatwiłeś swoją matkę. – powiedział z radosnym uśmiechem,
mimo, że od wcześniejszego uderzenia, zanim jeszcze zaczęła się
potyczka, bolało go jak nigdy.
-Właśnie podpisujesz na siebie wyrok śmierci, McEver. – syknął Valerian.
„Pożałuję
tego – z rezygnacją pomyślała Julia. – I ciocia Silva może być zła, i
Oliver zostanie – niestety – w jednym kawałku… Pożałuje tego. No cóż.”
Westchnęła
ciężko, jakby właśnie zaczynała się jej praca i błyskawicznie rzuciła
się do przodu, zwalając brata z nóg, zanim Valerian zdążył go uderzyć.
Wylądowali razem na ziemi, jasne włosy Olivera były brudne od piachu,
który nagromadził się między kostkami.
-I nawet nie myśl, żeby się stąd ruszać – syknęła.
Podniosła
się na równe nogi, otrzepała ręce i posłała ponure spojrzenie
przeciwnikowi. Valerian Phantomhim badał ją spojrzeniem. Czyżby zauważył
amulet, owinięty kilka razy wokół jej nadgarstka?
Tak samo jak nosiła go ciocia Silva – mimo, że jako Strażniczka nie mogła go używać.
-Ratujesz brata, Julio McEver? – zapytał cicho, mrużąc oczy. Przerażał ją ich krwistoczerwony kolor.
-Nie
jest moim bratem. – odparła twardo, omiatając go dumnym spojrzeniem. –
Znaczy… - na jej ustach zatańczył uśmiech. – Nie przyznaje się do niego.
-Nie
dziwię ci się. – odparł, lekko wzruszając ramionami. – Dlaczego jednak
blokujesz mi do niego drogę? Przecież widziałaś, co powiedział. Mam
prawo się zemścić.
-Według francuskiej konstytucji – nie. – zauważyła.
-Chodzi
mi o inne prawa, którym podlegamy my oboje. – mówił tak cicho, że nikt,
ze zgromadzonych na podwórzu poza nią, nie mógł go słyszeć. No i poza
ciocią Silvą.
Aha, więc zauważył amulet.
-Ratując go, myślę raczej o honorze rodzinnym.
-Na pewno znacznie wzrośnie, gdy twój ukochany braciszek zniknie z powierzchni ziemi.
-Fakt.
– przyznała szczerze. Widziała, że Strażniczka, oparta o drzewo
dziesięć metrów dalej, uśmiecha się lekko. – Ale widzisz… moi rodzice
będą wściekli.
-Przykro mi więc, ale muszę z tobą walczyć, Julio McEver.
-To raczej mi powinno być przykro, że muszę cię pokonać, Valerianie Phantomhim.
Zaatakował, a Julia pomyślała, że być może popełniła błąd.
*
-To na pewno dobry pomysł? – powątpiewająco zapytał Nikolaj.
-No
jasne, że tak, w końcu jest mój. – Madeleine popatrzyła na niego
niedowierzająco i z naganą pokręciła głową. – Jeśli już chcesz
uczestniczyć w spisku, to musisz wiedzieć, że to JA jestem taktykiem.
-Wiem, wiem. Zostało jeszcze piętnaście minut przerwy, może się sprężmy.
-Czemu nie. Dobra, a więc ty idziesz na pierwszy ogień, ktoś musi odciągnąć Cerbera.
-Wcale mi się do nie podoba.
-Nikolaj!
-No dobra, już…
Chłopak
podniósł się z klęczek i wyszedł zza ławki, zza której wcześniej
obserwowali woźnego, groźnie stojącego przy drzwiach na zewnątrz.
Zagadał do niego z uśmiechem, umiejętnie odciągając go w głąb szkoły. Po
chwili odeszli, dyskutując zażarcie i śmiejąc się, a Madeleine mogła
włączyć się do akcji.
Błyskawicznie
nawet jak na łowczynie, pokonała kilka metrów, dzielących ją od drzwi i
wybiegła na podwórze. Na zewnątrz lało, ale wyciągnęła z plecaka
parasol i ponownie ruszyła biegiem, starając się omijać kałuże i nie
brudzić szkolnych butów.
Liczyła okna.
Przy
czternastym z kolei zatrzymała się, weszła pod wąskie zadaszenie i
złożyła parasol, rzucając go na parapet. Potem podciągnęła się na
rękach, we wszystkich znanym językach – znała cztery, w czym, niestety,
nie dorównywała piekielnej kuzynce Julii, która znała ich sześć –
przeklinając głupią spódnicę i usiadła bokiem na parapecie. No jasne,
okno było zamknięte. Któżby się spodziewał.
„JA się spodziewałam” – pomyślała ponuro.
Wyjęła
z kieszeni długą wsuwkę – diabelstwo, którego NIGDY nie nosiłaby we
włosach – i zaczęła nią grzebać w zamku po boku ramy okiennej,
przyciskając policzek do szyby.
Po chwili usłyszała znajomy trzask i okno otworzyło się gwałtownie, sprawiając, że spadła na podłogę gabinetu dyrektorki.
Oczywiście, nie było jej tutaj. Wcześniej o to zadbała.
Zamknęła
za sobą okno i położyła parasol w kącie pokoju, wcześniej chowając
wsuwkę do kieszeni, i krytycznie przejrzała się w lustrze w dziwnej
ramie, wiszącym na ścianie. Poprawiła warkocz, wiedząc, że nie ma czasu,
żeby na powrót go zapleść i przystąpiła do poszukiwania testów.
Wszyscy nauczyciele trzymali je właśnie tutaj. W sumie było to trochę głupie, nawet jak na dorosłych.
Ucieszyła
się, widząc, że sprawdziany leżą na wierzchu i szybko znalazła te, o
które chodziło. Najpierw chciała spakować je do torby, ale po chwili
zastanowienia wzięła tylko jeden egzemplarz, wsunęła go do „Boskiej
Komedii” – była przekonana, i raczej dosyć słusznie, że przy rewizji
nikt nie zajrzałby
do takiej nudnej książki - a resztę sprawdzianów wrzuciła za ciężką szafę, chyba jeszcze z elżbietańskich czasów. Zadowolona, otrzepała ręce.
W następnym momencie klamka u drzwi poruszyła się znacząco.
Madeleine nawet gdyby wiedziała, co zaraz może się stać, nie zdążyłaby się schować ani wyjść oknem.
Drzwi otworzyły się, ukazując zwalistą postać dyrektorki.
„No nie.”
-Madeleine Vale, co ty tu wyprawiasz? – wściekle syknęła kobieta.
Miała
sztywne, brązowe włosy, związane w idealny kok, surowe oczy i zagięty
jak u wiedźmy nos. Nie tylko Maddy na jej widok przebiegał dreszcz.
Łowczyni
w ułamku sekundy przypomniała sobie, że jest z Vale’ów, jej wuj jest
najlepszym z najlepszych, a ona sama nie da się zagiąć dyrektorce o
dwucyfrowym IQ. W następnym momencie nasunęło jej się dalekie
wspomnienie.
Miała
pięć lat, jechała pociągiem z wujkiem Dantym. Nie chciała z nikim
rozmawiać, bo była zła na cały świat, a grupa kobiet ciągle próbowała ją
zagadać. Wreszcie wujek z czarującym uśmiechem wytłumaczył im, że jej
rodzeństwo umarło, a oni jadą do jej dogorywającej matki, która w swoim
krótkim życiu przeżyła już trzy wielkie miłości i teraz umierała w
samotności. Po tym, jak wysiedli z pociągu, wujek zabrał ją na lody i ze
śmiechem przypominali sobie jego improwizowaną opowieść, w której każde
słowo było fikcją, mimo, że uwierzono mu bez zastrzeżeń.
Potem
Madeleine przypomniała sobie jeszcze coś innego: dwa lata temu,
wakacje, jak co roku, podczas Turnieju, siedzieli przy wspólnym stole z
przeklętym rodem McEver. Ciocia Silva opowiadała ze śmiechem o pierwszej
misji jej i wuja Dantego. O tym, jak byli na dworze jakiejś królowej i
Strażniczka obiecała jej, że jeśli da im wolną rękę w pewnej sprawie,
wujek opowie jej o swojej nieszczęśliwej miłości.
Dante Vale miał wtedy osiemnaście lat i NIE MIAŁ nieszczęśliwej miłości.
Przez
tydzień, dzień w dzień, z przerwami tylko na sen i na posiłki, był
zmuszony opowiadać o swojej nieistniejącej ukochanej. W ostateczności
okazała się Walijką, córką wielkiego szlachcica, który nie chciał
zezwolić im na ślub. Dante z niekończącą się inwencją twórczą opowiadał o
jej ucieczce z zamku, do którego w końcu musiała powrócić, o tym, jak
niezliczoną ilość razy usiłował ją odbić, w końcu o tym, jak jego
nieszczęśliwa ukochana rzuciła się z okna pałacowej wieży, gdzie na
zawsze pochłonęło ją jezioro.
Królowa uwierzyła.
Maddy
przypomniała sobie to wszystko, a także to, że zawsze powtarzano jej,
jaka jest podobna do swojego wuja z charakteru i z talentów.
Z trudem powstrzymała uśmiech i przybrała płaczliwy wyraz twarzy.
-O-oni mnie tu z-z-zamknęli. – wyjąkała, pozwalając, by lekko zadrżała jej broda.
-Kto cię zamknął? – czujnie zapytała dyrektorka.
-N-n-niemili
chłopcy. – pisnęła. – Żeby… żeby pani mi wpisała uwagę. Pani t-t-tego
nie zrobi, prawda? – popatrzyła na kobietę błagalnie.
-Oczywiście, że nie, ale…
-Dzwonek!
– Madeleine usłyszała upragniony dźwięk i wyprostowała się lekko, dalej
usiłując zachować smutną minę. – Teraz będzie matematyka… muszę iść.
Przepraszam za kłopot. Naprawdę, przepraszam, a oni… oni…
Nie
znajdując słów, wybiegła z gabinetu dyrektorki, czując na swoich
plecach jej skołowane spojrzenie. Zatrzymała się dopiero za zakrętem,
zderzając się z Nikolajem.
-I co, udało się? – zapytał.
-A wątpiłeś? – uśmiechnęła się z zadowoleniem.
Kilka
minut później, kiedy nauczyciel matematyki ogłosił grobowym głosem, że
testy zostały zgubione, Madeleine i Nikolaj przybili sobie piątkę.
-Teraz zostało do zrobienia tylko jedno. – powiedziała dziewczyna.
-Co? – jej przyjaciel przekrzywił głowę.
-No cóż… musimy wrócić po mój parasol.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz