poniedziałek, 29 września 2014


16

-I naprawdę ci to pasuje? – po raz trzydziesty z niedowierzaniem zapytała Madeleine.
 Rozmowa podczas lekcji chemii nie była może najlepszym pomysłem, ale nie mogła się powstrzymać, dalej nie dowierzając, że przyjaciel zaakceptował fakt, że była… łowcą.
 -Tak, pasuje mi. – odparł cicho, ledwie słyszalnym głosem Nikolaj, zapamiętale notując w zeszycie. Był chyba jedynym uczniem, który jeszcze nadążał za tokiem rozumowania nauczyciela i łowczyni zastanawiała się, czy podziwiać go, czy się bać.
 -Nie do uwierzenia. – pokręciła głową, rysując na marginesie zeszytu coś, co w namyśle miało oddawać wygląd probówki z kwasem, którą nauczyciel właśnie wymachiwał przy biurku (nadpobudliwość pana Petersa była jednym z powodów, dla którego wszyscy rozsądni uczniowie siadali w tylnych ławkach. Drugą był jego doskonały słuch).
 -Mario Vale! – warknął, mierząc dziewczynę wściekłym spojrzeniem i szybko podszedł do ławki, zaciskając palce na probówce tak mocno, że mogła pęknąć w każdej chwili.
 -Madeleine. – poprawiła go.
 -Co? A, no tak. Madeleine Vale, przecież wiedziałem. Czemu rozmawiasz na lekcji?
 -Nie rozumiałam, o czym mówimy i zapytałam się o zagadnienie kolegę. – wskazała na Batesa.
 -A teraz już rozumiesz? – jadowicie zapytał nauczyciel.
 -Jasne. – odparła, zanim zdążyła ugryźć się w język.
 -Świetnie! Zapiszę więc teraz kilka zadań na tablicy, a ty je rozwiążesz… – urwał, z upodobaniem wsłuchując się w pełna napięcia ciszę. - …na ocenę.
 Madeleine z trudem powstrzymała jęk. Większość klasy popatrzyła na nią ze współczuciem. Urocze zadanka pana Petersa były znane na całą szkołę. Wzrok Nikolaja był zimny, chłopak z uporem wpatrywał się w ścianę.
Był obrażony?
Maddy zmarszczyła brwi. Nie, to do niego nie pasowało. On kalkulował…
-Czy panna Vale byłaby taka miła, wstała z ławki i podeszła do tablicy? – sarkastyczny ton nauczyciela wyrwał ją z zamyślenia. Zadania były już na tablicy, w liczcie pięciu, jedno pod drugim. Jeden rzut oka wystarczył, żeby ze straszliwą pewnością uświadomiła sobie, że nie ma pojęcia, o co może chodzić w tych obliczeniach. – A może dowiem się teraz, że nasza droga Madeleine jednak nie umie? No, proszę mi powiedzieć.
 Nikolaj wyrwał z zeszytu pojedynczą kartkę i zaczął na niej zapisywać coś z szybkością światła, co chwila rzucając okiem na tablice.
 -Dawaj, Maddy. Dasz radę. – zachęcił ją cicho.
 Dziewczyna ciężko podniosła się z krzesła, przyjęła kredę od pana Petersa i stanęła przed tablicą, udając, że coś jednak umie. Zapisała coś szybko, przekrzywiła głowę, zmazała, mrucząc pod nosem, że to „kompletnie błędny algorytm” i skrycie potoczyła zrozpaczonym wzrokiem po klasie. Nauczyciel przyglądał jej się wyczekująco.
 -No? Umiesz, czy nie?
 -Umiem. – odparła z powagą. „Nie umiem!” – wrzeszczał jakiś głos głęboko w jej głowie. Przełknęła ślinę. – Proszę chwile poczekać, ja… muszę się zastanowić. Działania, które mam tu zapisać dla uzyskania właściwego wyniku, winny być zapisywane bez wahania, gdyż… gdyż mogłabym zapomnieć ich treści i całe zadanie zostało by zniweczone.
 „Co ja gadam?” – pomyślała z niedowierzaniem.
 -No dobra, masz jeszcze… trzydzieści sekund na zastanowienie. – rzucił okiem na zegarek.
 Maddy spojrzała na zegar ścienny: dziesięć minut do końca lekcji. Cwany drań. Wbiła zamyślony wzrok w tablice, nie przestając kombinować. O czym w ogóle była ta lekcja?
 Uświadomiła sobie, że przestała słyszeć skrzypienie długopisu. Nikolaj skończył pisać, popatrzył, na swoje dzieło, a potem nachylił się do chłopaka, siedzącego tuż pod oknem, coś mu podając. Tamten popatrzył nerwowo na pana Petersa, zważył przedmiot w dłoni, gwałtownie wychylił głowę przez okno i cisnął podaną mu przez Batesa rzecz. Kamień sporej wielkości poszybował w powietrzu, opadając łukiem. W następnej chwili rozległ się alarm samochodowy.
 Uczniowie natychmiast rzucili się, by zobaczyć, co dzieje się na placu. Podczas gdy oni tłoczyli się, usiłując wyglądać przez szyby, Nikolaj staną za nimi na palcach i gwizdną przez zęby.
 -Panie Peters? Chyba włączył się alarm w pańskim aucie.
 -Że co? – nauczyciel poderwał głowę.
 -Alarm. Włączył się. W pańskim aucie. – chłopak cedził słowa, jakby mówił do zupełnego półgłówka.
Mężczyzna krzyknął cicho i wybiegł z klasy.  Nikolaj natychmiast podszedł do Maddy.
 -Facet ma nowego mercedesa. – mrugnął do niej wesoło, podając jej kartkę. – Wydaje mi się, że wyniki są dobre. Przepisz na tablice tak cztery z pięciu, a ostatnie zapamiętaj, żebyś mogła sama dokończyć, jak wróci.
 -Dzięki, Nikolaj. – uśmiechnęła się z ulgą.
 -Nie wiem, o co ci chodzi, rozwiązałem je dla czystej przyjemności, a obrzucanie kamieniami samochodów nauczycieli to moje największe hobby. – wzruszył ramionami z udawaną obojętnością.
 -To powinieneś poznać moich braci. – stwierdziła dziewczyna.
 -Z prawdziwą przyjemnością.
 -Nie nazwałabym tego przyjemnością. – odparła szczerze. – A tak, z innej beczki… w obliczeniu pierwszym, to jest jedynka czy krzywe A?


*

  
-Mam dziwne przeczucie, że powinnam się bać – szczerze przyznała Julia, wspinając się u boku Valeriana skarpą, prowadzącą do jego domu.
 Chłopak uśmiechnął się do niej przelotnie.
 -Cioci Rozy? Nie przesadzaj. Ona jest całkiem miła, to po prostu… oryginalny typ człowieka.
 -Szczerze się zastanawiam, czy nie powinna się zakolegować z ciocią Silvą.
 -Ciocia Silva? – posłał jej zdziwione spojrzenie.
 -To Strażniczka, siostra mojego taty. Jestem jej uczennicą.
 -Jest dobra?
 -No jasne.
 -A nienormalna?
 -Oczywiście, że nie! – prychnęła łowczyni.
 -Zawahałaś się. – zauważył.
 -Bo jest różnica między byciem nienormalną, a nie byciem normalną. I ciocia właśnie taka jest, nie jest normalna, tylko niezwykła. Niesamowita. Zaskakująca.
 -To twoja idolka? – zgadł Valerian.
 Julia zarumieniła się lekko.
 -Nie, ale… gdybym miała idolkę, byłaby nią właśnie ciocia Silva. Wiesz, może ją widziałeś. Kiedy się pobiliśmy na placu, kilka dni temu, stała pod drzewem.
 -Taka wysoka, jasnowłosa, około dwudziestu pięciu lat?
 -Niedługo będzie miała trzydzieści, ale reszta opisu się zgadza. Tak, to ona.
 -Musi być miła.
 -To zależy dla kogo.
 Valerian skinął głową.
 Był bardziej od przyjaciółki doświadczony we wspinaniu się na klif, ale i tak dotarli do rezydencji tak samo zmordowani. Drzwi stały otworem, wejście kusiło mrokiem i cieniem, uwolnieniem się od dusznego powietrza i prażącego słońca.
 -Będziemy jeść na zewnątrz. – poinformował ją chłopak. – Na tarasie.
 -Wychodzi na morze? – zgadła.
 Uśmiechnął się.
 -Powinnaś wiedzieć, że u nas w domu wszystko wychodzi na morze. Okna, drzwi, nawet piorunochron przechyla się w jego stronę… nawiasem mówiąc, jest zniszczony. Cała rezydencja to ruina.
 -Ale bardzo malownicza. – stwierdziła chcąc poprawić mu humor, ale raczej nie była w tym najlepsza.
 Zanim zdążył coś odpowiedzieć, usłyszeli okrzyk bólu, dochodzący z domu i natychmiast ruszyli biegiem. Roza skuliła się na schodach, przyciskając do siebie ranną rękę. Na widok krwi Valerian zatrzymał się gwałtownie w pół kroku i zastygł w miejscu.
 -Co ty wyrabiasz, twojej ciotce coś się stało, a ty… - Julia urwała w połowie zdania, widząc, że nie reaguje na jej słowa. Machnęła na niego ręką i podbiegła do kobiety. – Co się stało?
 -Szłam po schodach… potknęłam się. – jęknęła cicho. – Rozsypałam nici po schodach. Chciałam zacerować spódnice, rozumiesz. Chyba zraniłam się przy spadaniu.
 „Na co ty mnie nabierasz, kobieto?” – Julia zmarszczyła brwi, przyglądając się ranie. Była prosta, nie miała poszarpanych brzegów, nie wbiły się w nią żadne drzazgi. Za wąska i zbyt głęboka. Czysta – nie dostały się do niej żadne bakterie. Takich ran nie doznaje się przy upadku, lecz są zadawane nożem. Chciała się wykrwawić, czy co?
 Poza tym nici. Razem z igłami rozsypane były u podnóża schodów,podczas gdy, Roza, spadając, zatrzymała się gdzieś połowie, a pudełko po przyrządach krawieckich leżało u ich szczytu.
Wiem, że wiesz. – oczy Rozy Phantomhim błysnęły na krótko, wyrażając… co? Zniechęcenie? Lekceważenie? Podziw? Może irytacje, lub wszystko na raz?
 „Zrobiłaś to dla mnie. – łowczyni patrzyła na nią chwile, usiłując jeszcze coś wyczytać z podstarzałej twarzy. – Cała ta inscenizacja… Obiad, co? Dałam się nabrać…”
 Zmarszczyła brwi, ale pomogła kobiecie podnieść się ze schodów, obwiązała jej ranę bandażem, obudziła Valeriana i nakłoniła go do pozbierania nici. Cały czas czuła jednak, że Roza chcę ją wplątać w jakąś rozgrywkę.
 W sumie… czemu nie?
 Bo jeżeli Rozalia Phantomhim chciała grać, to Julia McEver nie widziała w tym nic złego.

piątek, 26 września 2014


15

Jerome Rafts mieszkał w rezydencji na obrzeżach miasta, w wielkim budynku, rozświetlonym przez setki lamp. Przez szyby, ciągnące się w prawie wszystkich pomieszczeniach od sufitu do podłogi, idealnie było widać wszystkie pokoje. Służba właśnie je zasłaniała, uwijając się przed pójściem spać. Powoli też zaczęły gasnąć światła w poszczególnych salach.
Silva przyglądała się widowisku z lekko przekrzywioną głową, stojąc na gzymsie budynku odległego o jakieś pięćdziesiąt metrów od siedziby Raftsa. Zawsze lubiła stać na krawędzi dachów nocą: wiatr we włosach, kolorowe światło neonów rozjaśniające czerń pod stopami i jednolity granat nieba nad głową, poprzetykany srebrzystymi punktami gwiazd.
Moskwa, jak wszystkie inne wielkie miasta na ziemi, nigdy nie spała. Nawet teraz w niektórych dzielnicach samochody stały w korkach, ulicami, mimo późnej pory, nadal przechodzili mieszkańcy. Strażniczka zmrużyła oczy, zastanawiając się, jak niby dostać się do starannie strzeżonej rezydencji.
Przydałby się jej plan, to pewne.
Dawno, dawno temu, kiedy jej i Dantemu patronował jeszcze ich mentor, Metz, brali ze sobą na misje takie urządzenie. Było niesamowicie użyteczne: pozwalało wyświetlać mapy w jakości 3D, no i robić jeszcze kilka innych rzeczy, na które mniej zwracała uwagę. Nazywało się… jakoś. Tego też nie pamiętała, w każdym razie jakaś głupia, nic nieznacząca nazwa na „g” lub „h”.
No dobra, nie miała teraz takich gadżetów więc musiała działać sama. I to w miarę szybko. Z tego, co wiedziała, Rafts nie miał żony ani dzieci. Mieszkał tylko ze służbą i z chmarą psów. Psy… miała nadzieje, że nie były tresowane. Mógł mieć kamery… tak, pewnie miał. Ale nie zamierzała nic kraść, ani nawet pokazywać mu się na oczy, więc nie widziała w tym problemu. Nie wierzyła, żeby dwadzieścia cztery godziny na dobę jakiś facet gapił się na nagrania z kamer i wszczynał alarm na widok każdej obcej twarzy. Mogły się też tu znaleźć czujniki ruchu… Nie, nie było się nad czym zastanawiać. Po prostu musiała tam wejść, zdobyć to, co potrzebowała i wyjść, bez większych problemów.
Silva uśmiechnęła się lekko. Zapowiadała się niezła zabawa.

*

Zamek w drzwiach był skomplikowany, na szczęście jakiś nieostrożny służący zostawił okno – jedyne normalnych wymiarów, z tego, co spostrzegła – otwarte na oścież. Cóż, było na drugim piętrze, ale nie przedstawiało to większych problemów. Najpierw wspięła się kilka metrów po bluszczu, wijącym się po ścianie – to akurat było dosyć ryzykowne – a potem podciągnęła się, by stanąć na wąskim, ozdobnym gzymsie. Podskoczyła, chwyciła się parapetu i powoli wywindowała się na do góry. Przykucnęła na nim, cały czas czujna. No, na razie szło nieźle, wykluczając to, że sam fakt, jak dostała się na piętro i w jakim czasie to zrobiła (dwadzieścia siedem sekund) nie świadczy najlepiej o jej formie.
Problemy zaczęły się dopiero, kiedy przez okno weszła do środka.
Była już jedną nogą wewnątrz pokoju, kiedy znieruchomiała, zszokowana. Rzadko kiedy jakikolwiek widok wytrącał ją z równowagi i wprawiał w oszołomienie. Ale ten akurat tak.
Pomieszczenie, w którym się znajdowała, miało wielkość małej sali balowej lub dużego salonu. Podłogę wyłożono miękkim dywanem, na którym rozłożyły się psy. Mnóstwo psów. Dużych, białych, z długą sierścią. No dobra, wiedziała, że jakieś hoduje, ale nie, że aż tyle i w takich warunkach.
Pod ścianą rzędem stały miski z jedzeniem. Naliczyła ich blisko trzydzieści, wszystkie oddalone od siebie o takie same odległości, beżowe, z wypisanymi wielkimi literami imionami.
Jerome Junior.
Mitzi.
Fifi.
Izolda.
Franciszek.
Witold.
Otto I.
Otto II.
Otto III…
Przy misce z imieniem Otto IX Silva przestała czytać. Uniosła brwi. Ktoś tu BARDZO lubił naród Niemiecki, chociaż nie sądziła, żeby tak wielu cesarzy miało w dynastii na imię Otto. Przez chwile rozmyślała, czy to by już zakrawało na zdradę stanu i w końcu z żalem stwierdziła, że jednak nie.
W końcu Strażniczka przerwała rozmyślanie o psach i jak najostrożniej stanęła oboma nogami na miękkim dywanie. Z rozpędu chciała zamknąć okno, ale powstrzymała się w ostatniej chwili. Przed nią, na trasie okno-drzwi walało się ponad trzydzieści psich ciał i zastanawiała się mimowolnie, jak przejść, nie budząc żadnego z nich.
W końcu powoli i z namysłem ruszyła drogą tuż przy ścianie, przy tych nieszczęsnych miskach. Przesuwając dłonią po szorstkiej powierzchni przyglądała się śpiącym zwierzętom. Jaka to mogła być rasa? Może jakiś owczarek?
Po chwili stanęła pod drzwiami, pewna wygranej. Prawie jęknęła, kiedy spostrzegła potężne cielsko psa o skołtunionej sierści, leżącego na progu, w poprzek drzwi. W pierwszym odruchu chciała się rzucić i go udusić w napadzie szału, ale uspokoiła się, przypominając sobie o tych nieszczęsnych kamerach.
Silva powoli nacisnęła klamkę: ustąpiła spokojnie, bez najmniejszego skrzypnięcia. Jej oczom ukazał się pogrążony w mroku korytarz. Pobłogosławiła los za to, że światła zgaszono przed jej przybyciem i ostrożnie przestąpiła nad śpiącym olbrzymem. Wielki, czarny nos poruszył się nagle, chwytając jej zapach i gwałtownie zatrzymała się w miejscu. Po chwili jednak pies uspokoił się i ponownie zapadł w twardy sen.
Odetchnęła z ulgą.
Zamknęła za sobą drzwi, w duchu ciesząc się, że wydostała się już z tego okropnego pokoju. Nie, żeby nie lubiła psów – po prostu były to zwierzęta, które, zauważywszy ją, mogłyby zaalarmować cały dom. No i jeszcze mogło im przyjść na myśl, żeby ją ugryźć. Była przygotowana na walkę z każdym potworem i bestią, a nawet z człowiekiem, łowcą lub Strażnikiem, ale nie z PSEM. Nie wiedziała nawet, czy byłaby zdolna go zaatakować.
No, chyba, że byłby buldogiem. Z jakiegoś powodu ich nie lubiła.
Usiłowała przypomnieć sobie rozkład pokoi. Jest na drugim piętrze, a więc te drzwi to garderoba, to są dwa pokoje dla służby, tu jest bawialnia, salon… gabinet. No wreszcie.
Wytrych – Bogu dzięki – miała przy sobie przez całkowity przypadek. Nad ranem, niewyspana, musiała go pomylić z innym długim, srebrzystym przyrządem, który posiadała – cienkim przyborem do pisania o zabójczo ostrej końcówce, którym często rzucała w drzwi do swojej sypialni, jak w tarcze do rzutek. W domu. W Marsylii.
Uklękła przy drzwiach i chwile grzebała wytrychem w zamku, z uchem przy zimnej, drewnianej powierzchni. W końcu usłyszała odgłos ustępujących zapadek i drzwi otworzyły się gwałtownie, ukazując jej mroczny gabinet. Świetnie, no nareszcie.
Weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi, chowając przyrząd do kieszeni. Szukała szyfru lub klucza, może nawet obu tych rzeczy, potrzebnych do otwarcia sejfu moskiewskiej placówki Hadesu. Pamiętała, że sekretarka przyniosła Rafts’owi informacje o niej, ale nie sądziła, żeby wydobyła je z TEGO sejfu. Do niego klucze i szyfr mógł mieć jedynie on. A z tego co wiedziała, jedna czwarta informacji dotyczących najróżniejszych osób i stowarzyszeń, znajdowała się właśnie tam.
Gabinet był elegancki, ale prawie zupełnie pusty. Strażniczka zapaliła lampkę na biurku, zaglądnęła do szuflad – długopisy, luźne kartki, trochę rachunków – przyjrzała się karteczkom przyklejonym na monitorze z przypomnieniami typu „Hodowla owczarków szwajcarskich – G. Bielikow”. Nareszcie dowiedziała się, jakiej rasy są te białe psy i do kogo pójść, gdyby chciało się takiego kupić.
Niesamowicie potrzebna wiedza.” – pomyślała ironicznie.
Przetrząsnęła biblioteczkę, stojącą w rogu, i prócz kilku butelek alkoholu, ukrytych, zapewne przed żoną, za książkami, nie znalazła zupełnie nic. Zdjęła wszystkie obrazy ze ścian, szukając sejfu. Weszła na biurko i uważnie obejrzała lampę, sprawdziła za zasłonami – jakkolwiek prostolinijne by to było – i w końcu zrezygnowana usiadła na brzegu biurka.
Gdzie ten facet mógł to schować?
Postukała palcami o blat i nagle oprzytomniała. Butelki ukryte p r z e d   ż o n ą? Przecież Rafts nie ma żony! Więc po co je ukrywał? Bezsens. Kompletne pomieszanie zmysłów. Wyjęła wino zza książek i położyła na biurku, w takim samym ustawieniu, w jakim spoczywały przed chwilą. Przyglądała im się przez chwile, a potem sprawdziła ich daty.
2003.
2005.
2002.
2009.
Wzięła z szuflady jeden z długopisów i zapisała na wierzchu dłoni cyfry 3529. Podejrzewała, że to kod, ale… Rafts trochę za bardzo to zagmatwał. Butelki mogły spokojnie stać na wierzchu i nigdy nie nabrałaby żadnych podejrzeń. Sprawdziła je uważniej tylko dlatego, że były ukryte. O co jeszcze chodziło? Miała już kod. Czego brakowało? Istniała możliwość, że do otwarcia sejfu będzie też potrzebny klucz…
Przyjrzała się jednej z butelek pod światło. Nic. Drugiej. Trzeciej. W czwartej pływał jakiś niewyraźny kształt. Świetnie, kretyn utopił klucz zapasowy w winie. Jakim wielkim trzeba być idiotą, żeby zrobić coś tak… błyskotliwego? Odpowiedź brzmi: wielkim.
Chwile przyglądała się butelkom, opierając głowę na rękach. Wreszcie wydobyła z szuflady agrafkę i długą nitkę, zrobiła z tego prowizoryczny haczyk i żyłkę i postanowiła zacząć łowić.
Miała trzy godziny do świtu.

wtorek, 23 września 2014


14
-Cześć, Valerian.
 -Cześć.
 Kiedy Julia podczas długiej przerwy usiadła pod murkiem na szkolnym placu, obok młodego Phantomhim’a, wywołało to niezłe zamieszanie. Krążyły pogłoski o ich walce przed kilkoma dniami – fakt, że chłopak tak długo nie przychodził do szkoły, sprawił, że niektórzy posądzali łowczynie o jego zamordowanie.
 A teraz wrócił.
 I dwoje przeciwników siedziało obok siebie na ziemi, jedząc lunch.
 -Właśnie obniżasz sobie status społeczny. – poinformował Julie Valerian, przyglądając się chłodno gapiącym się na nich dzieciakom.

Te, na które padł jego wzrok uciekały z krzykiem, by po chwili wrócić i podejść jeszcze bliżej. Oliver stał na środku placu, w otoczeniu całej swojej klasy, i pokazywał ich sobie palcami.
 -Nie przejmuj się, MOJEGO statusu społecznego już nie dało się obniżyć. – lekceważąco machnęła ręką, odpakowując kanapkę.
 -Dlaczego? – zapytał z rozbawieniem.
 -No wiesz, w pierwszej gimnazjum przez całkowity przypadek cisnęłam czymś w wicedyrektora i…
 -I? – przyjrzał jej się z zaciekawieniem.
 -I trafiłam go w nos.
 -Złamał się? – zgadł chłopak.
 -Owszem. Złamał się.
 Valerian nie powstrzymał śmiechu, który zaraz zatuszował kaszlem.
 -Jeśli jesteś chory, nie powinieneś przychodzić do szkoły. – ironicznie stwierdziła dziewczyna.
 -Dziś piszę test z francuskiego, jakże mógłbym nie przyjść. – odparł spokojnie. – E… Julia? Mam trochę dziwne pytanie.
 -Pytaj. – wzruszyła ramionami, ciskając papier z kanapki do kosza, stojącego piętnaście metrów dalej, przy bocznych drzwiach do szkoły, i wyciągając szkicownik.
 -Widzisz… ciocia Roza zaprosiła cię jutro na obiad. Przyszłabyś?
 -Jestem aż tak bardzo przez nią lubiana?- łowczyni uniosła brwi, kreśląc ołówkiem owalny kształt.
 -Raczej ja mam tak mało przyjaciół. – Valerian uśmiechnął się krzywo.
 -Myślisz, że znowu będzie udawała martwą?
 -Pewnie tak.
 -Z chęcią przyjdę. – Julia uniosła oczy znad szkicu i posłała mu rozbawiony uśmiech. – No chyba że… Czy ona dobrze gotuje?
 -Doskonale. – szczerze przyznał chłopak.
 -No to nie ma problemu. – ponownie wróciła do rysunku.
 -Zrobisz wszystko, żeby nie wracać do domu, czy co? – jęknął najwyraźniej zdziwiony jej odpowiedzią.
 -To też. A poza tym moja matka gotuje beznadziejnie. Ogólnie rzecz biorąc, mam okropnych rodziców. – stwierdziła łowczyni, przekrzywiając głowę i spoglądając na rysunek. O Boże, wyszła jej Madeleine Vale. Błyskawicznie zmięła kartkę.
 Valerian nic nie odpowiedział, tylko ponuro skinął głową. Julia nagle zdała sobie sprawę, że być może popełniła nietakt. Dotąd sądziła, że rodzice chłopaka są na jakieś misji… A jeśli nie?
 -No dobra, co myślisz o rzucaniu czymś w nauczycieli i zwalaniu na pierwszaków? – szybko zmieniła temat.
 Łowca uśmiechnął się lekko.
 -Z największą przyjemnością.


*
  

Rzadko kiedy, odkąd spotkał Madeleine, Nikolaj wracał do domu otoczony ciszą, bazgrząc coś w zeszycie lub czytając książkę. Ale tym razem tak było. Po tym, jak wczorajszego dnia wytłumaczyła mu istnienie łowców, prosił ją, żeby dała mu czas do namysłu: czy pakować się w to czy nie. Posłuchała, i teraz szedł sam, jedną z najgorszych dzielnic Mediolanu.
 W głowie nadal dźwięczały mu słowa dziewczyny. Dalej widział jej oczy, niedowierzające, że uwierzy…
 „Słuchaj, Nikolaj, to, co ci teraz powiem, będzie bardzo, bardzo głupio brzmiało. Naprawdę. Ale… ja nie kłamie. – mówiła, kiedy siedzieli razem nad pizzą. – Nie tym razem. Jesteś moim przyjacielem, powinieneś wiedzieć. Istnieją łowcy… łowcy to tacy ludzie, którzy przemieszczając się po świecie i zdobywają amulety, ukryte w wielu niebezpiecznych miejscach. Łowcy posiadają niezwykłe moce, i z tych amuletów – jeśli mają dość dużą siłę woli – potrafią… no, krótko mówiąc, sprowadzić pomoc. Ja jestem dobrym łowcą.”
 Mówiła coś jeszcze o Strażnikach, ale z tego zrozumiał jeszcze mniej. Wszystko mu się plątało – nazwy organizacji, fundacji, nazwiska sławnych łowców – jakiś Dante Vale, pewnie spokrewniony z Maddy, jakiś Metz, jakiś Montehue, o co w tym chodziło???
 Nikolaj nie miał pojęcia, czy jej wierzyć. Tym bardziej, że odmówiła mu pokazania tytana lub zaprezentowania jednej z tych „niezwykłych mocy”. Powiedziała, że…
Jeśli nie chcesz się w to pakować, jeśli nie chcesz mieć nic wspólnego ze światem łowców, po prostu sobie odpuść, Nikolaj. Jeśli nie chcesz mnie znać, nie proś, żebym pokazywała ci takie rzeczy. To twój wybór.”
 Jego wybór… i w końcu nic nie wybrał. Nie umiał, nie mógł, nie potrafił. W życiu nie wierzył w istnienie magicznych światów, był realistą. Nie ogarniał fizyki ani chemii, ale wiedział, że niemożliwe jest, żeby jakiś staruch postanowił kiedyś przywołać na świat jakieś dziwne istoty, zamknięte w amuletach, które miały służyć łowcom. To było kompletnie głupie.
 ZA głupie.
 Gdyby Madeleine chciała go nabrać, wymyśliłaby coś bardziej prawdopodobnego, czyż nie? Nie była głupia, tylko inteligentna. A więc może to prawda? Głupia i naiwna, ale prawda. W atomy też kiedyś nikt nie wierzył, tym bardziej w to, że kiedyś człowiek będzie mógł latać…
 Prawda? Wszystko mieszało mu się w głowie.
 No dobra, ZAŁÓŻMY, że Maddy nie kłamie. Czy w takim razie chciał się pakować do tego magicznego świata pełnego łowców i amuletów? Czy może wolał odepchnąć to wszystko – razem z Madeleine, która była równie szalona, co interesująca i której przyjaźni za nic nie chciał by stracić.
 „Zawsze możesz się wycofać, idioto.” – pomyślał chłopak.
 A potem zatrzymał się w pół kroku, zawrócił i na złamanie karku popędził w kierunku dzielnicy, w której mieszkała jego przyjaciółka.
 Wpakuje się w to.
 A co mu szkodzi.


*
  

-Silva, obudź się! Mieliśmy planować!
 Strażniczka siedziała przy stole z głową na ramionach, trochę przysypiając. Przytrzymywała rękawy swetra tak, by materiał otulał też jej dłonie. Dziwna sprawa, w pokoju był kominek, centralne ogrzewanie i szczelne okna, a i tak było zimno.
 -Kiedy zaczynaliśmy planować, byłam rozbudzona. – odparła chmurnie. – To nie moja wina, że mówisz tak nudno, że aż chce się spać.
 Dante westchnął ciężko i z rezygnacją oparł głowę o plan Moskwy, rozłożony przed nim na stole. Było blisko, a Silvie zrobiłoby się go żal. Blisko, ale na szczęście tak się nie stało.
 -Zauważę, że właściciele hotelu mogą być nieźle oburzeni, jeśli zaśniesz w moim pokoju. – poinformowała go chłodnym głosem.
 -Silvo?
 -Hm?
 -To jest MÓJ pokój, wiesz?
 -Żartujesz. – już rozbudzona, ze zdziwieniem rozglądnęła się po pokoju. – Rzeczywiście. Dziwna sprawa. No cóż, nie ma różnicy. I tak będę oburzeni, jeśli tu zasnę.
 -To nie zasypiaj.
 -Nie można planować o trzeciej w nocy!
 -Nie jest trzecia w nocy. Nawet północy jeszcze nie ma.
 Cały dzisiejszy poranek Dante spędził w siedzibie Hadesu, po kolei ujawniając Rafts’owi mniej ważne fakty o Silvie i wykłócając się z nim o informacje co do organizacji łowców. Resztę dnia spędził na gubieniu szpiegów, tym razem już w większej liczbie, i do domu znajomych Strażniczki – ona WSZĘDZIE miała znajomych – dotarł blisko dwudziestej drugiej.
 -Jak to jest – zapytał nagle. – Że jeśli zaraz ma dojść do jakiejś walki, to budzisz się błyskawicznie, jak kot, a jeśli mamy coś zaplanować, to zaraz zasypiasz?
 -Chodzi o instynkt. Podpowiada mi, kiedy trzeba się obudzić. Kiedy zaraz ma się rozegrać walka, budzę się natychmiast, ale jeśli mam siedzieć przez trzy godziny nad czymś w stylu tego, to…
 -No dobrze, zrozumiałem. W każdym razie…
 -W każdym razie omówimy to rano.
 -Tak, oczywiście, bo mi rzecz jasna uda się ciebie dobudzić.
 -Nad ranem budzę się sama. – odparła z urazą.
 -Niech będzie. – zrezygnował.
 -No dobra. Dobranoc Dante.
 -Dobranoc Silvo.
 Strażniczka przebudziła się natychmiast po tym, jak zamknęły się za nią drzwi wiodące na korytarz. Wyprostowała się, podwinęła lekko rękawy i czujnym wzrokiem ogarnęła przestrzeń. Było jej trochę głupio, że okłamuje kuzyna, ale w końcu obiecała mu, że jeśli znowu zechce zrobić coś nie do końca uczciwego, nie powie mu. W odróżnieniu od niego, nie zmarnowała tego dnia.
 Bezszelestnie przypasała miecz, zbiegła po schodach prowadzących na parter i wyszła z domu. Najwyższy czas odwiedzić pana Raftsa.

piątek, 19 września 2014


13

Obraz zaczął szwankować kiedy przerażony Rafts zerwał się na równe nogi, a kiedy przez interkom kazał przynieść jakieś dokumenty, po ekranie laptopa tańczyły tylko różnokolorowe kreski.
Silva stłumiła przekleństwo, przypominając sobie, że Dante nadal doskonale ją słyszy. Na frytki nie poszła tylko dlatego, że przypomniała sobie, że wszystkie rosyjskie pieniądze ma przy sobie jej kuzyn. Gdyby nie to…
Leżała na brzuchu, na podłodze, z nogami w górze i twarzą przed ekranem, usiłując wykombinować, co powinna zrobić.
Bieg jej myśli urwał się, zatrzymał i zaciął. Że akurat TA kamera musiała nawalić, to był szczyt wszystkiego! Jedyna w całym gabinecie! A może to tylko defekt laptopa? Nie miała pojęcia, na informatyce znała się tyle, ile Cyryl Vale na sztukach walki, czyli w ogóle. Po chwili zastanowienia po prostu walnęła z całej siły w bok monitora.
Przestronne, puste pomieszczenie, w którym się znajdowała, z oknami wychodzącymi akurat na budynek Hadesu, wypełnił cichy, denerwujący pisk pochodzący od laptopa. Silvie przeszło przez myśl, że może wybuchnie, i że na pewno sprawiłoby to niesamowitą satysfakcje Dantemu, gdyby skończyła w kawałkach, ale chwile potem zakłócenia skończyły się i na ekranie na powrót pojawił się obraz z kamer.
-Jestem genialna. – powiedziała cicho. Zauważyła, że jej kuzyn, słysząc te słowa, posyła niedowierzające spojrzenie w stronę kamery.
-Patrz się przed siebie, kretynie. – pouczyła go.
Ludzi najfajniej obrażało się właśnie wtedy, gdy nic nie mogli z tym robić.
-No dobrze… - Rafts przyjął sekretarkę w drzwiach i wziął od niej potrzebne papiery, a potem znów opadł na fotel naprzeciw Dantego. Otwarł teczkę i przez chwile kartkował jej zawartość. W końcu odchrząknął. – Przyjmijmy, panie Vale, że panu wierze. Niech mi pan teraz powie, co ma na Silve McEver.
-A wy? Co na nią macie? – zapytał beznamiętnie łowca.
-Dante, idioto, w scenariuszu tego nie było – zauważyła Strażniczka, przyglądając się, jak twarz Rafts’a zmienia się, a on ukazuje potworny uśmiech.
-Nie tak łatwo nas przechytrzyć, proszę pana. Wiemy, że przylecieli państwo razem, bodajże przedwczoraj i…
-Macie złe informacje. – Dante uśmiechnął się pobłażająco. – Nie przylecieliśmy razem, tylko osobno. Po prostu spotkaliśmy się na lotnisku, wedle planu.
-JAKIEGO planu? – mężczyzna lekko nachylił się do przodu.
-Nie znam dokładnie jej planu. Powiedziała mi tylko, że zamierza was zniszczyć… zniszczyć Hades. I chce, żebym z nią współpracował. Jest głupia…
-Hej! – Silva z poirytowaną miną podniosła się na łokciach.
-…i myśli, że skoro minęło tyle lat, zapomniałem o dawnych niesnaskach. Ale nie zapomniałem. Ja NIGDY nie zapominam.
-O moich urodzinach zapomniałeś. – wtrąciła się urażone Strażniczka.
-Chcę się zemścić. – wytłumaczył Dante.
-Co ona takiego panu zrobiła? – Rafts spojrzał na niego ze zdziwieniem.
-Czyżbyście nie mieli tego w jej kartotece? – prychnął łowca.
-O, moja kartoteka! Ciekawe, czy mają tam napisane, jak zostałam wrogiem publicznym w Austrii! – jego kuzynce błysnęły oczy.
Dante przez moment wyglądał, jakby zaraz miał sobie wyjąć słuchawkę z ucha i zacząć po niej skakać.
Bogu dzięki, Rafts chyba tego nie zauważył.
-Nie mamy nic napisane o małych rodzinnych kłótniach.
-Silva McEver znieważyła mój ród. – spokojnie odparł łowca. – To nie była mała rodzinna kłótnia. Ona mnie w pewien sposób nienawidzi, a jest miła, tylko wtedy, kiedy jestem jej potrzebny.
-O, kiedy się zorientowałeś? – zaciekawiła się.
-W mojej rodzinie honor jest na pierwszym miejscu. Zawsze. Ta… Strażniczka – Dante skrzywił się lekko przy tych słowach. – Znieważała mnie tyle razy i tyle razy czyhała na moje życie… Zasłużyła na karę, ale jak dotąd nikt jej nie wymierzył. Ja zamierzam to zrobić.
Rafts zmarszczył brwi i chwile przypatrywał się łowcy, ale na jego twarzy, w tej chwili wykrzywionej nienawiścią, nie zobaczył żadnego fałszu.
-Dobrze. A więc, jakich informacji chce pan nam udzielić?
-Mogę wam powiedzieć, gdzie w tym momencie przebywa , po co tu przybyła i jakim sposobem chce was zniszczyć. Zemsta to jedno, ale przy okazji… - Dante uśmiechnął się lekko, w zamyśleniu. – Nic za darmo. Ja również pragnę się czegoś dowiedzieć.
-Informacje za informacje, tak? No dobrze. A więc co chce pan wiedzieć?

*

-Nikolaj, żyjesz!
Madeleine z ulgą patrzyła na chłopaka, który właśnie wbiegł na plac przed szkołą. Zatrzymał się, oddychając płytko, oparł się o drzewo i osunął bez sił na ziemie. Usiadła obok niego, zdejmując jego wiatrówkę.
-Jak poszło? Zgubiłeś ich?
Pokiwał głową.
-Tak… z trudem. Wybacz, ale żeby ich zmylić, musiałem… twoja bluza… wyrzuciłem ją.
-Nie przejmuj się, miała okropny kolor. – zbagatelizowała sprawę Maddy. – Jak się czujesz?
-W… porządku. Tak…. Jakbym… był już martwy.
-I to jest w porządku? – zapytała powątpiewająco.
-Martwi… nie czują… bólu... No nie? – Nikolaj uśmiechnął się słabo, powoli odzyskując oddech.
-Jedyna rada którą mogę ci udzielić: nie idź w stronę światła. – z rozbawieniem podpowiedziała dziewczyna.
-Dzięki, Madeleine. Wytłumaczysz… mi… teraz sprawę?
-Jaką sprawę? – odwróciła głowę, zagryzając wargi.
-Słuchaj, śledziła cię przed chwilą piątka uzbrojonych gangsterów, to chyba nie jest normalne, co?
-W San Francisco to codzienność. – odparła z krzywym uśmiechem.
-Jesteśmy w Mediolanie, wiesz?
-Wiem. Cicho bądź. – westchnęła ciężko, wbijając wzrok w szare, zachmurzone niebo i zastanawiając się, jak wytłumaczyć mu sprawę. – Nikolaj… jakkolwiek głupio by to brzmiało, jestem łowcą.
-A łowcy to…? – popatrzył na nią wyczekująco.
-Chodź. – podniosła się i pomogła mu stanąć na nogi. – Zapraszam cię na pizze. Tam wszystko ci wytłumaczę.

*

-Przez chwile naprawdę myślałam, że chcesz mnie wydać. – stwierdziła Silva.
Ona i Dante szli ulicami Moskwy, w zasadzie bez celu, tylko po to, żeby obgadać sprawę. Dołączyła się do niego dopiero pięć minut temu: wcześniejszy kwadrans łowca poświęcił zgubieniu szpiegów, których wysłał za nim Rafts.
-Bo przez chwile naprawdę chciałem. – z uśmiechem odparł jej kuzyn. – Ale potem pomyślałem, że bez ciebie byłoby nudno.
-Dziękuje. – odparła Strażniczka. – Podobało mi się, jak zacząłeś się z nim kłócić o ilość informacji, jakie dostaniesz o tej swojej organizacji za moją głowę.
-Mi się podobało jak czytał mi twój życiorys, a ty zaprzeczałaś każdemu słowu. – łowca parsknął śmiechem.
-Nie każdemu! Ale ja naprawdę nie wysadziłam austriackiego parlamentu.
-Ta, jasne. – odparł niedowierzająco. – Do porwania duńskiej rodziny królewskiej też się nie przyznajesz?
-Ja nawet nie wiedziałam, że Duńczycy mają rodzinę królewską! – odparła, wyrzucając ręce do góry.
Dante milczał przez chwile, zmieszany.
-No wiesz… w sumie ja też nie wiedziałem.
Silva uśmiechnęła się pod nosem.
-No właśnie.
-Silvo, mogę mieć do ciebie pytanie?
-Czy jeśli powiem, że nie możesz, coś to zmieni? – zapytała, wciskając ręce w kieszenie cienkiej kurtki.
-E… nie.
-No dobra, to pytaj.
-Nie rozumiem, czemu po prostu nie mogę cię wydać, a oni powiedzą mi o tym, o czym chcę wiedzieć i…
-Powiedzieliby ci dopiero wtedy, kiedy by mnie złapali.
-Nie mogłabyś uciec?
-Może i by się udało, ale nie mamy gwarancji, że nie dadzą ci fałszywych informacji.
-A najprostsza, ludzka uczciwość? – zapytał z pewną nadzieją w głosie.
Silva zatrzymała się, spojrzała na niego z pewnym wzruszeniem i poklepała go po włosach.
-Mam nadzieje, że zawsze zostaniesz taki niewinny.
Ruszyli dalej. Dante milczał przez chwile.
-Silvo, to była kpina? – spytał w końcu podejrzliwie.
-W sumie sama nie wiem. – odparła szczerze, marszcząc brwi.
-No to… w każdym razie, raczej nie możemy liczyć na tą ludzką uczciwość?
-One tak szybko dorastają. – stwierdziła melancholijnie, głębiej wciskając ręce w kieszenie.
-A teraz… - zaczął.
-Tak, teraz to była kpina.
Dante uśmiechnął się lekko.
-No dobrze, ale czuje się trochę nie fair.
-Bo podłożyłeś nadajnik tej sekretarce, jak rozmawialiście? – bez większego zainteresowania strzeliła Strażniczka.
-Tak. Wiem, że potrzebowaliśmy tego, żeby dowiedzieć się, gdzie trzymają twoje dokumenty, ale…
-Kiedy następnym razem będziemy robili coś nieuczciwego, nie uświadomię cię, dobrze?
-Nie wiem czemu, nagle poczułem się jak idiota. – stwierdził łowca.
Uśmiechnęła się.
-To naprawdę zastanawiające.

wtorek, 16 września 2014

12

-Bardzo dobrze, panie Bates. Może pan odłożyć instrument, to tyle na dzisiaj.
 Nikolaj uśmiechnął się z ulgą i schował skrzypce do pokrowca. Po półtorej godzinie ćwiczeń bolały go plecy i ramiona, a fakt, że Madeleine przyglądała mu się zza okna tylko potęgował jego zdenerwowanie.
 -Dowidzenia, proszę pani. – zawołał do nauczycielki – starszej, spokojnej kobiety – wybiegając z sali.
 Nie dosłyszał odpowiedzi.
 Na polu już czekała na niego przyjaciółka. Na jego widok odepchnęła się od ściany i bez słowa dopasowała do jego kroku. Przez chwile szli w milczeniu, czekając, aż to drugie zacznie rozmowę.
 Maddy nie wytrzymała pierwsza.
 -Świetnie grasz. Od jak dawna ćwiczysz?
 -Odkąd skończyłem trzy lata. – odparł krótko.
 -Nie powinieneś wystąpić w jakimś konkursie czy w czymś? Podobno coś takiego organizują…
 -Nie w Mediolanie. A ja nie mam pieniędzy na podróż.
 -O. – urwała, zagryzając wargę. – Cóż… przykro mi. Pójdziemy teraz do parku rowerowego?
 -Jutro jest test z angielskiego. – zauważył chłopak.
 -Nie wmówisz mi, że się jeszcze nie nauczyłeś.
 -JA się nauczyłem. Ale ty…
 -Mną się nie przejmuj. – machnęła ręką. – I tak bym się nie nauczyła, tylko oglądała telewizje.
 -No dobra. – westchnął ciężko. – Ty w ogóle masz rower?
 -Owszem, mam, ignorancie. – odparła radośnie.
Chłopak z niedowierzaniem pokręcił głową.
 -Madeleine, wczoraj prawie się przez ciebie zabiłem i się nie obrażam, a ty jeszcze nazywasz mnie IGNORANTEM?
 -No wiesz… nazywam tak wszystkich, których lubię. Moi bracia, to na przykład, niepoprawni ignoranci. A moja kuzynka, Julia, to… no cóż, ona serio jest ignorantką, ale niespecjalnie ją lubię.
 -Czemu?
 -Taka tradycja. Ona jest z McEver’ów. Chociaż, generalnie, zachowuje się ok.
 -W porządku, ale… Maddy, zatrzymaj się.
 Stanęli przed wystawą sklepu multimedialnego. Nikolaj wskazał niewyraźne postacie, odbijające się w jednym z ekranów, ubrane w ciemne, idealnie skrojone garnitury.
 -Idą za nami od kilku minut. Wiesz, o co może chodzić?
 Wyczekująco popatrzył na przyjaciółkę. Madeleine pobladła lekko i obrzuciła go przestraszonym spojrzeniem.
-Słuchaj… chyba musimy się już pożegnać. Pogadamy jutro, dobrze? Przypomniałam sobie… mam coś pilnego do zrobienia.
 „Z tych wszystkich ludzi, czemu akurat JEGO nie potrafię porządnie okłamać?” – pomyślała ze złością.
 -Oni cię śledzą, prawda? – zapytał poważnie.
 -Nie pakuj się w to, rozumiesz? To świat, którego nie ogarniesz.
 -To twój świat?
 Zawahała się na chwile.
 -Tak.
 -A więc postaram się go ogarnąć. Jak mogę ci pomóc?
-Będziesz musiał zostawić gdzieś tu skrzypce, spowalniają cię. Potem po nie wrócimy.
 -Jasne.
 -Nikolaj… i ostrzegam. To, co teraz zrobimy, będzie piekielnie niebezpieczne. Oni… nie są normalnymi ludźmi. Mogą do ciebie strzelać, chociaż nie mają pistoletów. Potrafią się czasem poruszać dziesięć razy szybciej niż najszybszy biegacz. Dasz radę?
 -No cóż… przynajmniej spróbuje.
 -Chodź.
 Pociągnęła go w najbliższy zaułek. Na chwile stracili z oczu prześladujących ich ludzi. Nikolaj wepchnął futerał od skrzypiec pod najbliższy śmietnik z miną, jakby porzucał własne dziecko.
 -Szybko, zamienimy się ubraniami. – pouczyła go, pośpiesznie zdejmując bluzę.
 Jego wiatrówka była na nią trochę za duża, kaptur opadał jej na oczy, natomiast chłopak z trudem wciągnął na siebie jej bluzę, ale z daleka można było ich pomylić.
 -Biegnij najszybciej, jak umiesz. – dodała Madeleine. – Spotkamy się za pół godziny pod naszą szkołą, dobrze?
 -Jasne. – skinął głową, zastanawiając się, w jaką aferę się pakuje.
 Wybiegł z zaułka najszybciej jak potrafił, kątem oka rejestrując, że Maddy jakimś cudem wskoczyła na dach najbliższego budynku i teraz biegła w przeciwnym mu kierunku.
 Kim ona niby była?
 Tajemniczy ludzie w garniturach natychmiast zaczęli go gonić. Nikolaj ocenił, że albo są krótkowidzami, albo przygłupami, albo też nigdy nie widzieli Madeleine z bliższa na oczy, jeśli dali się na to nabrać. A dali. Kiedy wbiegał w jedną z bocznych uliczek, siedzieli mu już na ogonie. NAPRAWDĘ byli szybcy.
 Ale on o niebo lepiej znał Mediolan, przecież tu spędził całe dzieciństwo.
 Nie wiedział, czy uda mu się ich zgubić, ale zamierzał spróbować.


*

  
-No, uśmiechnij się! Wyglądasz jak znerwicowany uciekinier z psychiatryka!
 Dante miał ochotę zadusić Silve, która komentowała każdy jego krok od jakiegoś kwadransa. Po raz kolejny z zawodem przypomniał sobie, że jest to kompletnie niemożliwe, bo jego ukochana kuzynka siedziała w budynku naprzeciwko i obserwowała go za pomocą kamer, obserwujących każdy metr bazy Hadesu.
 Nawet odciąć się nie mógł. Niestety, słuchawka, którą miał w uchu, działała tylko w jedną stronę.
 -Dawaj! – zachęciła go Strażniczka. Jej głos brzmiał, jakby z trudem hamowała wybuch śmiechu.
 „Nienawidzę cię” – pomyślał ponuro i jakoś bez przekonania.
 -Sekretarka na dziesiątej! Chyba o tobie rozmawiają. Dziwna sprawa…
 Dante rzucił krótkie spojrzenie kobiecie, o której mówiła jego kuzynka. Od urodzenia miał dobry słuch i wcale nie wiązało się to z byciem łowcą. Zmarszczył brwi, usiłując wyłowić ich głosy spośród zgiełku.
 -Jest przystojny. – powiedziała sekretarka, rumieniąc się na widok jego spojrzenia.
 -Ależ ona ma poczucie humoru. – skomentowała Silva.
 -Ma ładny uśmiech…
 -Ha, dobrze, że nie znają jeszcze twojego poziomu poczucia humoru. – stwierdziła Strażniczka.
 -O rany, on ciągle się na mnie patrzy!
 -Dante, przestań się patrzeć, ona zaraz dostanie apopleksji. – ironicznie poradziła mu kuzynka.
 Łowca z trudem powstrzymywał zgrzytanie zębami. Podszedł do sekretarki.
 -Hej, przepraszam, ale…
 -Osobiście po takim początku uciekłabym z krzykiem. – beztroski głos Silvy sprawił, że poczuł się, jakby coś zaraz miało go trafić.
 -…nie wie pani, gdzie mogę znaleźć Jerome’go Rafts’a?
 Kobieta przez chwile szukała słów.
 -Myślisz, że ona jest zdrowa na umyśle? – zaciekawiła się Silva.
 „Zamknij się” – to właśnie mówiło krótkie spojrzenie, które posłał w kierunku jednej z najbliższych kamer.
 -Nie przejmuj się Dante, nie obrażam się mimo twojego uwłaczającego zachowania.
 Jakoś udało mu się zapanować nad ochotą wybiegnięcia z budynku i zabicia jej. Zamiast tego wyczekująco spojrzał na sekretarkę.
 -Czy pan… jest umówiony?
 -Jak tak dalej pójdzie, obiecuje, że zostawię cię tu samego i pójdę na frytki, a ty będziesz się musiał bić z Hadesem w pojedynkę. – ostrzegła go Strażniczka.
 „Błagam, niech ona to zrobi.” – rozpaczliwie pomyślał Dante, w którego po tej obietnicy wstąpiła nadzieja. Życie nagle nabrało barw.
 -Nie, niestety nie. – pokręcił głową. – Ale… mam dla niego ważne informacje.
 -W porządku. Jak pan się nazywa?
 Uśmiechnął się najbardziej czarująco jak potrafił w tej sytuacji.
 -Dante Vale.
 Zobaczył, jak sekretarka ze zdziwienia otwiera usta. No tak, pewnie wiedziała, że jest TYM łowcą.
 -Tak, to on jest TYM kretynem. – powiedział znudzona Silva. – Kiedy będę na tych frytkach, kupić ci coś?
 -Dobrze… poinformuje szefa. Proszę, niech pan chwile poczeka.
 Dante skinął głową i oparł się o ladę, obserwując ulice, widoczną za przeszklonymi drzwiami dwadzieścia metrów dalej.
 -Może „Happy Meal”, co o tym myślisz? – zapytała jego kuzynka.
 Wyobraził sobie, jak wiesza ją za nogi na Krzywej Wieży w Pizie i ta wizja trochę go uspokoiła i zapewniła, że jest patriotą, skoro pomyślał o czymś, co jest z Włoch, a nie o Wieży Eiffla lub Statule Wolności.
 Po chwili sekretarka oświadczyła mu, że szef go przyjmie.
 Wyprostował się i wszedł przez najbliższe drzwi po prawej, obok których stali dwaj ochroniarze. Łowcy.
 Rafts z wyglądu przypominał trochę szczura lub zmutowaną świnkę morską, i z pewnością nie był najwyższą szychą z Hadesie. Posłał Dantemu obmierzły uśmiech zza biurka.
 -Niech pan siada i szybko mówi, o co chodzi, panie Vale. – machnął lekceważąco ręką.
 Łowca usiadł spokojnie i chwile patrzył się na obraz, wiszący nad Rafts’em i dziesięć razy od niego ciekawszy; przedstawiał jakąś bitwę morską. W końcu opuścił wzrok na mężczyznę.
 -Wiecie, kim jestem, więc powinniście też wiedzieć, po co tu przyszedłem.
 -Dante Vale, uznawany za najlepszego lub jednego z najlepszych obecnie łowców. Jesteś członkiem jednej z najbardziej niebezpiecznych drużyn na świecie – wedle statystyk, które posiadam, proszę się nie urazić, trzecią najniebezpieczniejszą. Znam też kilka pańskich sekretów…
 -A wiecie z kim jestem spokrewniony? – przerwał mu Dante.
 -Melisa Vale, Madeleine Vale, Cyryl Vale, Metody Vale, Remigiusz Vale, Ikar Vale…
 Łowca znowu mu przerwał.
 -Silva McEver. – przez moment obserwował wrażenie, jakie jego słowa wywarły na mężczyźnie. Pobladł i zaśmiał się nerwowo.
 -Silva McEver? Któż to taki?
 -Wydaje mi się, że ktoś, z kim macie porachunki. – spokojnie odparł Dante. – Otóż chcę ją wam wydać.
 Jeszcze nigdy w życiu żadne słowa nie przyniosły mu takiej satysfakcji.

piątek, 12 września 2014

11

Julie pierwszy raz nawiedziły wątpliwości, kiedy dowiedziała się, że ulica, na której mieszka Valerian znajduje się po drugiej stronie Marsylii.
 Żeby wrócić do domu na kolacje zerwała się z dwóch ostatnich lekcji i złapała jedyny autobus, jadący w tamtą stronę. Przez czterdzieści minut stała wciśnięta między dwie plotkujące kobiety, od których (wcale nie podsłuchiwała, one po prostu BARDZO głośno mówiły) dowiedziała się, który aktor najbardziej im się podoba i dlaczego.
 Szczerze mówiąc, mogłaby się obyć bez tej wiedzy.
 Drugie ukłucie zniechęcenia naszło ją po tym, jak wysiadła na wskazanej ulicy i przechodni poinformował ją, że numer 58 znajduje się tak naprawdę na skarpie położonej mile stąd – wskazał jej stromy stok góry z wijącą się pojedynczą drogą i zdradził jej, że to jedyna prowadząca tam ścieżka.
 Teren podnosił się niezwykle ostro i po kilku minutach marszu poczuła, że bluzka klei jej się do pleców. Zbocze było porośnięte tylko suchą, sztywną trawą – żadnych drzew, krzaków, nic. Droga pełna była dziur najróżniejszej wielkości i Julia zaczęła po chwili podejrzewać, że podobnie musi wyglądać Trasa cioci Silvy. Usiłując zapanować nad oddechem, wchodziła coraz wyżej.
 Dom – samotna, stara rezydencja – ukazał jej się po pół godzinie mozolnej wspinaczki. W zasadzie wyglądał jakby był w końcowej fazie rozkładu: kilka okien na wyższych piętrach było wybitych, porastał go z wszelkich stron bluszcz, farba już dawno odlazła od ścian. Posiadłość znajdowała się tuż nad brzegiem morza, na klifie.
Julia stanęła na jego skraju i patrzyła się przez chwile, jak błękitne fale rozbijają się o ostre zęby skał daleko w dole.  Potem przypomniała sobie, że za trzy godziny odjeżdża jej autobus i trochę niepewnie podeszła do drzwi wejściowych.
 Z nich też odlazła już farba i lakier, pozostawiając tylko przeżarte solą drewno. Chciała zapukać, ale kiedy dotknęła ich powierzchni, otworzyły się z cichym skrzypnięciem ukazując jej oczom obszerny, zakurzony hol.
 -Halo? Jest tu kto? – zawołała Julia.
 Chwile wsłuchiwała się w cisze, czekając na odpowiedź, ale żaden odgłos nie przerwał milczenia. Wreszcie trochę nieśmiało – to było do niej kompletnie niepodobne – weszła do wnętrza domu.
 Najpierw uderzył ją zapach: woń soli i starego pergaminu. Potem dostrzegła obrazy w wielkich ramach wiszące na ścianach: dawno zmarli Phantomhim’owie mierzyli ją spojrzeniem martwych, ciemnych oczu. Po lewej dostrzegła klatkę schodową i szereg innych drzwi, znikających w korytarzu, po prawej pojedyncze drzwi, uchylone, tak jak te wejściowe.
 Pchnęła je bez większego namysłu, przypominając sobie, że jest z McEver’ów. Ich nie powinna płoszyć cisza.
 Cisza jest dobra.
 No… chyba, że jest ZA cicho, jak powiedziałaby ciocia Silva.
 Pokój, w którym teraz znajdowała się Julia, był słabo oświetlony promieniami słońca, wpadającymi przez wysokie, ale niesamowicie zakurzone okna. Kiedyś mogła to być bawialnia lub salon: stało tu kilka foteli, skupionych dookoła stołu, pod ścianami ktoś ustawił biblioteczki. Tomy, jak wszystko w tym domu, wyglądały, jakby dawno nie dotykała ich ludzka ręka.
 -Halo? – ciszej powtórzyła łowczyni.
 Nagle to dostrzegła: z podłokietnika jednego z foteli, ustawionego tak, żeby padały w jego stronę promienie słońca, zwisała blada, lekko pomarszczona ręka, pokryta drobnymi bliznami. Julia podeszła jeszcze kilka kroków by wyraźniej zobaczyć skuloną tam osobę.
 Była to kobieta. Miała może pięćdziesiąt lat, ale wyglądała na starszą. Kiedyś musiała posiadać piękne włosy: teraz w jednolity brąz wkradły się siwe pasma, oznaka zmęczenia życiem. Twarz niegdyś była rumiana, teraz pokryła ją śmiertelna bladość, a oczy zostały na wieki zakryte powiekami. Kobieta była ubrana w sweter, spódnice i fartuch, wszystko to nie pierwszej nowości. Jedna ręka wciąż przytrzymywała książkę, położoną na kolanach. Na otwartych stronicach ktoś położył okulary do czytania.
 Nieznajoma nie oddychała.
 Julia cofnęła się lekko. Już kiedy ujrzała dłoń spodziewała się, że to będzie wyglądało właśnie tak… albo i gorzej. Ale teraz, po raz pierwszy stając twarzą w twarz ze zmarłą osobą. Po raz pierwszy? Nie, przed wielu, wielu laty widziała już czyjąś śmierć. To było tak dawno.
 Dziewczyna przełknęła ślinę i nakazała sobie myśleć chłodno i logicznie. Wbrew samej sobie przybliżyła się do martwej kobiety, chcąc sprawdzić, czy nie ma na sobie jakichś śladów walki, jak to wpoiła jej ciocia Silva. Ale nie wyglądało na to. Umarła spokojnie, może przysnęła…
 Śmierć zabrała ją cicho, nie robiąc hałasu.
 Łowczyni słabo uśmiechnęła się do kobiety. Odejście było bezbolesne, inaczej na twarzy widać by było agonie. Dotknęła jej ramienia, chcąc wypowiedzieć ostatnie słowa pożegnania.
 Właśnie wtedy powieki zmarłej uniosły się, ukazując ciemne, inteligentne, i aż zanadto żywe oczy.
 Julia krzyknęła.


*
  

Kobieta roześmiała się radośnie. Wstała gwałtownie z fotela, zwalając książkę i okulary z kolan i krzywo uśmiechnęła się do łowczyni.
 -Nabrałam cię, dziewczynko. – stwierdziła z satysfakcją.
 -Ja… - zaczęła Julia. – Znaczy… pani… pani nie żyje!
-Nie jesteś zbyt spostrzegawcza, dziecinko. – niedawna zmarła pochyliła się, żeby podnieść tom.
 -Ale jak…
 -Ty nigdy sobie z nikogo nie żartowałaś? – zapytała zdegustowana kobieta. – Raczej nie masz poczucia humoru, co?
 Zanim łowczyni zdążyła odpowiedzieć, na schodach rozległy się szybkie kroki i do pokoju wpadł Valerian, z rozwianymi krwistoczerwonymi włosami i oczyma pełnymi irytacji.
 Zatrzymał się w drzwiach.
 -Ciociu, kogo znowu nabierasz? Och… - na chwile znieruchomiał, widząc utkwione w sobie oczy dziewczyny. – Julia? Co ty tu robisz? – zapytał nie kryjąc zdumienia.
 -Ja… przyszłam cię odwiedzić. – wykrztusiła niepewnie.
 -Lepiej się z nią nie zadawaj, wcale nie ma poczucia humoru – poinformowała chłopaka kobieta.
 -O rany. – Valerian westchnął ciężko. – E… ciociu, to Julia McEver, łowczyni z mojej szkoły. Julia, to jest moja ciocia Rozalia.
 -Mów mi Roza, mała zrzędo. – zaproponowała ciocia Rozalia.
 -W porządku… - powoli odparła dziewczyna.
 -No dobra, już się poznałyście… to teraz zabieram Julie na górę. – pociągnął za sobą łowczynię. Wbiegli po schodach, odprowadzani wzrokiem upiornej Rozalii Phantomhim.
 Zatrzymali się dopiero na piętrze.
 -No dobra, co ty tu robisz? – zapytał z irytacją.
 -Jak wyżej, przyszłam cię odwiedzić. – wzruszyła ramionami. – Nie pojawiłeś się w szkole, myślałam, że coś się stało.
 -Nic się nie stało! Ja po prostu czasami przychodzę, a czasami nie, już tak mam! – wybuchnął.
 Julia uniosła jedną brew.
 -Wszystko w porządku? – zapytała.
 -Nie. – łowca zmarszczył brwi. – Wiesz co? Zacznijmy od nowa. A więc przepraszam, że tu jest tak brudno, nie spodziewaliśmy się gości. Chciałabyś się czegoś napić lub coś zjeść?
 -Nie, dziękuje. – odparła uprzejmie, chociaż czuła niesamowite pragnienie. Wolała nie wystawiać gościnności Valeriana na próbę. – Masz bardzo… oryginalną ciocię.
 -Ciotka Roza zyskuje wraz z poznaniem. – odparł krótko. – Chodź, pójdziemy do mojego pokoju, w porządku?
 -Jasne.
 Sypialnia Valeriana była ostatnim pokojem w korytarzu, po prawej. Julia postanowiła to sobie zakodować, na wypadek, gdyby na przykład ciocia Roza goniła ją z piłą mechaniczną po rezydencji (łowczyni wcale by to nie zdziwiło). Było tam o wiele czyściej niż w pozostałych częściach domu: skrzydła okna były otwarte na oścież, wpuszczając do sypialni słone powietrze. Wychodziło na morze: w dole fale z łoskotem, słyszanym nawet tutaj, rozbijały się o klif.
 -No dobra. – stwierdził chłopak, siadając na łóżku. – Teraz możemy pogadać.
 Dziewczyna przyjrzała mu się czujnie i usiadła naprzeciwko. Przez chwile nie wiedziała o co pytać, a potem uśmiechnęła się nieśmiało (nauczyła jej tego Madeleine Vale) i zapytała cicho:
 -Hm… pewnie ciekawi cię, skąd mam twój adres?
 -Owszem, ciekawi. – chłopak skinął głową. – Ale cichy głos w mojej głowie podpowiada, że lepiej nie wiedzieć.
 -Bo RZECZYWIŚCIE lepiej nie wiedzieć.
 -Ale ty i tak mi powiesz? – przekrzywił głowę.
 -No jasne. – prychnęła.
 I zaczęła mu streszczać wczorajszą akcje.

wtorek, 9 września 2014

10

  
-Nie rozumiem – skomentował Dante.
 Silva przewróciła oczyma, jakby mówiła „Nie dziwi mnie to” i rzeczywiście ją to nie dziwiło. Sama nie rozumiała zbyt dobrze, a wiedziała, że jej kuzyn, który zawsze przekładał szczegółowe plany nad fantazjowanie, rozumie jeszcze mniej.
 -Do twojej hm… taktyki będzie nam potrzebne mnóstwo szczęścia, a poza tym, nie wyobrażam sobie, żeby aż tyle przypadków mogło się potoczyć na naszą korzyść. – dodał.
 -A masz lepszy pomysł? – z irytacją zapytała Strażniczka.
 W zasadzie liczyła, że będzie miał, jak zwykle, ale tylko z pewnym wstydem pokręcił głową, wbijając wzrok w ziemię.
 -Sam widzisz. – nie była zła, chociaż trochę zawiedziona. – No dobrze, jakie jeszcze są minusy tego planu, twoim zdaniem?
 -Czas trwania. Sama infiltracja zajmie nam za dużo czasu. Nie zmieścimy się nawet w miesiącu!
-Zmieścimy się w dwóch tygodniach. – z przekonaniem odparła Silva, a widząc, że kuzyn utkwił w niej zdumiony wzrok, wzruszyła ramionami. – To nie są puste słowa, za dwa tygodnie mam składać raport przed przełożonymi.
 -Masz przełożonych? – zdziwił się Dante.
-Każdy ma.
 -Myślałem, że jesteś wolnym strzelcem.
 -Okazało się niestety, że wolni strzelcy też są czyimiś podwładnymi.
 -Szokujące. – rzucił łowca z uśmiechem.
 -Wiem.
Leżeli obok siebie na krawędzi dachu, przypatrując się budynkowi po drugiej stronie ulicy. Temperatura zeszła już poniżej zera, a Dante nagle zrozumiał tą dziwną rosyjską modę na noszenie puchatych czap.
 -No dobra, a więc infiltracja. Jak chcesz to zrobić? – zapytał.
 -Od kiedy to ja jestem taktykiem? – prychnęła Silva.
-Od kiedy dowiedziałem się, ile razy chciałaś mnie zabić w dzieciństwie.
 -Aż dziwne, że wcześniej się nie zorientowałeś. – skomentowała krótko, przykładając lornetkę do oczu.
 -Jak miałem cię zorientować?
 -Wiesz, w momencie, kiedy w wieku dziesięciu lat chciałam cię wepchnąć do klatki z lwem w zoo, myślałam, że wszystko jest jasne.
 -Myślałem, że się zachwiałaś.
 Strażniczka popatrzyła na niego z politowaniem.
 -Nie byłeś zbyt bystrym dzieckiem.
 -Byłem bardzo… ufnym dzieckiem.
-Ta, jasne. – jeszcze raz spojrzała na budynek naprzeciwko przez lornetkę, a potem obrzuciła go kolejnym trochę czujnym, trochę ciekawym spojrzeniem. Generalnie była rozbawiona. – Dante, usiłowałam cię sprzedać w Turcji na nielegalnym targu niewolników, jak ty to sobie tłumaczyłeś?
 Odchrząknął, zmieszany.
 -Wolałem sobie tego nie tłumaczyć.
-A kiedy usiłowałam cię zamknąć w najmniej znanym rejonie katakumb we Francji?
 -Myślałem, że pomyliłem ci się z twoim bratem.
 -No a jak próbowałam cię zrzucić ze schodów?
 -Sądziłem, że się potknęłaś.
 -No, ale MUSIAŁEŚ zauważyć, że jak mieliśmy po pięć lat zamknęłam cię w składzie z dynamitem i próbowałam go podpalić!
 -Wiesz… wydawało mi się, że po prostu znalazłaś mi oryginalne miejsce na schowanie się w grze w chowanego.
 -Serio?
 -Tak.
 -Dante, nie wiem, czy jesteś wyjątkowo głupi, czy wyjątkowo naiwny, doprawdy… A jak przez rok przyprawiałam ci jedzenie arszenikiem i zastanawiałam się, czemu jeszcze żyjesz?
 -Przepraszam, CO mi robiłaś??? – wykrztusił łowca.
 Silva zmieszała się.
 -A, to ty o tym nie wiedziałeś? Nic takiego, naprawdę. 
Milczeli przez chwile, patrząc się na ten nieszczęsny budynek naprzeciw.
 -Arszenikiem? A jakie duże stosowałaś dawki? – zapytał w końcu obojętnym głosem.
 -Miligram do każdego posiłku.
 -To chyba było trochę za mało.
 -Rany, pewnie masz racje. Ale potem wsypałam ci do jedzenia pół opakowania w przypływie goryczy.
 -Jesteś pewna, że to zjadłem? – upewnił się.
 -Jasne, sprawdzałam.
 -Możliwe, że byłem już uodporniony.
-Może… – Silva westchnęła ciężko, odgarniając włosy z twarzy. – Jestem beznadziejna, nawet nie umiem cię zabić.
 -Nie przesadzaj. – pocieszył ją Dante. – To głównie rzecz biorąc moja wina, normalny człowiek dałby się wrzucić do tej klatki.
 -Rzeczywiście. – zgodziła się. – To chyba była twoja wina.
 Obserwowali, jak z budynku wychodzi ostatni pracownik, zostawiając w środku tylko dwa tuziny ochroniarzy, psy obronne i kamery.
 Mistrzowie kamuflażu.
 -Czy ja cię właśnie przeprosiłem, że nie udało ci się mnie zabić? – ze zdziwieniem zapytał nagle Dante.
 -Nie przypominam sobie. – odparła szybko. – No dobrze, jak już mówiliśmy o tej infiltracji…


*
  

Valeriana nie było w szkole już drugi dzień.
 Julii zupełnie się to nie podobało.
Co mogło się stać? Wyjechał? Nie, niemożliwe. Chyba… Może po prostu zachorował. Chociaż nie sądziła, żeby to było dosyć prawdopodobne.  Przede wszystkim, dobrze by było wiedzieć, gdzie mieszka Phantomhim.
Tym razem była zdana tylko na siebie. Nigdy nie potrafiła polegać na swoich rodzicach. Oliver, odkąd wyrzuciła go przez okno, uciekał przed nią po całej szkole, a ciocia Silva wyjechała. Postanowiła sama rozwiązać ten problem.
Ale gdzie można się było dowiedzieć o miejscu zamieszkania, a przynajmniej o telefonie do Valeriana?
 W książce telefonicznej nie było żadnego Phantomhim, ale niespecjalnie ją to zdziwiło.
 Zostało jeszcze tylko jedno miejsce.
 Rada gminy.


*

  
-Dziewczynko, co ci się stało?
 Jasnowłosa dziewczyna skuliła się na plastikowym krześle w korytarzu i wybuchnęła płaczem. Miała na sobie startą kurtkę, jeansy, i ciemny podkoszulek, a na ramieniu startą torbę. Mimo wszystko wyglądała na porządną i dobrze wychowaną.
 Podszedł do niej woźny.
 -Dziewczynko? Hej, stało się coś?
 Gwałtownie pokiwała głową, a potem znowu zaczęła płakać. Trzęsły się jej ramiona.
 -Co? Ktoś cię źle potraktował? – wypytywał, odkładając miotłę pod ścianę.
Miał córką w jej wieku.  -Mój brat. – powiedziała drżącym głosem, zanim znowu schowała ręce w dłoniach. – Mój brat…
 -Zrobił ci coś? Uderzył cię? Mów kochanie, nic ci tu nie zrobimy.
 Dziewczyna pociągnęła nosem i podniosła zapłakaną twarz w stronę mężczyzny. Lekko drżała jej broda.
 -Proszę pana, to wszystko jest takie niesprawiedliwe. – zaniosła się płaczem.
 -Co? – mężczyzna trochę się zniecierpliwił.
 -Mój brat… mój brat Valerian… - nie potrafiła dokończyć. – Ja… nazywam się Jessika Phantomhim. Mój brat uciekł od nas rok temu… mój starszy brat… - znowu się rozpłakała.
 -Valerian… Phantomhim? – zapytał w zamyśleniu. – Szukasz go?
 Pokiwała głową.
 -Tak, proszę pana. Ja… wiem, że mieszka gdzieś tutaj ale nikt nie chcę mi powiedzieć, gdzie. Mój braciszek… mój brat…. Mama cały czas płaczę, tato chyba zaczął pić. Babcia jest chora na serce, to ją zabija… - zaniosła się płaczem.
 -Już dobrze. – pogłaskał ją po głowie, widząc w niej swoją własną córkę. – Valerian Phantomhim, tak? Nic się nie bój, mała, zaraz załatwimy sprawę.
 Uniosła do niego zapłakaną twarz. Miała ładne, niebieskie oczy, pełne łez. Patrzyła się na niego z niedowierzaniem.
 -Pan by mógł, naprawdę… - w jej głosie odżyła nadzieja, wyprostowała się lekko.
 -Ci… nie mów nic nikomu. Zaraz to sprawdzę, a ty tu siedź i gdyby ktoś się pytał, to ja ci wcale nie pomagam, dobrze?
 Skinęła głową.
 Woźny podniósł się na równe nogi, rozejrzał po korytarzu i podszedł do recepcji. Dobrze wiedział, gdzie jest klucz uniwersalny – środkowa szuflada, tuż pod monitorem, przyklejony do spodu biurka.
 Obrócił go w dłoni, zastanawiając się, czy na pewno dobrze robi i natychmiast spojrzał w błagalne, utkwione w nim oczy dziewczyny. Uśmiechnął się uspokajająco i zniknął w głębi korytarza, wchodząc do pokoju z aktami.
 Bogu dzięki, był pusty.
 Wrócił kilka minut później, odstawił klucz na miejsce i usiadł na krześle obok Jessiki. Ucieszył się, że może coś dla niej zrobić. Uśmiechnął się, a ona odpowiedziała niepewnym, drżącym uśmiechem.
 -Jest tylko jeden Valerian Phantomhim w tym stanie, mieszka z niejaką Rozalią Phantomhim.
 -Ciocia Roza? – ze zdumieniem zapytała dziewczyna. – Czy ona? Och… Gdzie mieszkają, proszę pana? Gdzie?
 Zapisał jej adres i uśmiechnął się po raz ostatni. Podziękowała cicho, ocierając ostatnią łzę z policzka i wyszła.
 Julia McEver odetchnęła świeżym powietrzem. Udało się.
 Jeden zero dla niej.

sobota, 6 września 2014


9


-Jesteś kompletnym kretynem. – uprzejmie skomentowała Silva, obrzucając kuzyna spokojnym spojrzeniem. – Jak mogłeś pomylić lotniska?
 -Myślałem, że chodzi ci o prywatne, dla łowców. – Dante bezradnie wzruszył ramionami, na wszelkie sposoby przeklinając „kobiecą intuicje” swojej kochanej siostry.
 -Dante, ja jestem STRAŻNICZKĄ, co miałabym robić na lotnisku dla łowców?
 Milczał przez chwile.
 -A wiesz, że to jest świetne pytanie. – ze zdziwieniem zapytał jej kuzyn.
 Stali naprzeciw siebie na lotnisku publicznym, do którego Dante dodarł w błyskawicznym tempie, po tym, jak jego kuzynka wyjątkowo dobitnie uświadomiła mu, że (cytując) „trzeba być wyjątkowym głupkiem, żeby pomylić się co do tak prostej rzeczy”.
 -Co ci się stało? – zmienił temat, patrząc na długą rysę na jej czole, w połowie zasłoniętą kosmykami włosów.
 Wydawało mu się, że Silva zmieszała się na chwile, a potem w jej oczach rozbłysła stal i wyprostowała się.
 -Problemy, jak zawsze. – wzruszyła ramionami. – Jest już dwudziesta, więc jeśli zamierzasz coś jeszcze dziś zrobić, radziłabym zacząć już teraz.
 -W porządku. To może sprezentujesz mi plan?
 -No jasne. – Strażniczka skinęła głową. – Chodź.
 Przecisnęli się przez tłum wyczekujących na samolot i po chwili wydostali się na względnie świeże, zimne powietrze Moskwy. Silvie to miasto nigdy nie kojarzyło się z niczym dobrym. Nigdy. W żadnym razie. Wiązało się to trochę z misjami, które tu miała i z których żadna nie była przyjemna, i z jakąś inną, oryginalną atmosferą miasta.
 -To niedaleko, przejdziemy się pieszo. – poinformowała Dantego, wciskając ręce w kieszenie bluzy.
 -A więc…? – spojrzał na nią wyczekująco.
 Westchnęła ciężko.
 -Dante, słyszałeś kiedyś nazwę „Hades”?
 -Jasne, w mitologii greckiej to podziemna kraina którą rządzi… no, Hades, wraz z Persefoną.
-Na chwile wyrzuć z umysłu wszystkie informacje z podstawówki, nie o ten Hades mi chodzi.
 -A więc o jaki?
 -No dobrze, jakby ci to wytłumaczyć… - wbiła wzrok w niebo, na którym pojawiały się już pierwsze gwiazdy.
 -Zwracasz się do mnie jak do kretyna. – stwierdził jej kuzyn.
 -Ciekawe dlaczego. – odparła ironicznie. – No dobra, a więc Hades jest jedną z małych organizacji pod wodzą… nie musisz wiedzieć, kto tym dowodzi, w każdym razie żaden łowca. Hades zbiera informacje o wszystkim: o was, o Strażnikach, o normalnych ludziach. Posiada informacje o politykach, sławnych gwiazdach, wielkich wojownikach, mistrzach… potrafi zaszantażować każdego. Wie wszystko.
 -Technicznie rzecz biorąc to nie możliwe. – przerwał jej łowca.
 -Technicznie rzecz biorąc, powinnam cię właśnie zadusić za przerywanie mi. Kontynuując, Hades posiada informacje o prezydencie Stanów Zjednoczonych, o tegorocznym zdobywcy Złotej Piłki, o tobie i… i o mnie. I o tym stowarzyszeniu łowców, które chcesz zniszczyć, jestem tego pewna. Ja chcę wydobyć to, co mają na mnie, a ty dowiesz się gdzie szukać tych swoich. Obojgu nam wyjdzie to na dobre. Ale, żeby zdobyć te informacje, musimy…
 Urwała. Dante przekrzywił głowę.
-CO musimy, Silvo?
 -Musimy ich zniszczyć. Zniszczyć Hades. Nie będzie to łatwe, mają wtyczkę w każdej większej organizacji na świecie, ale da się. I… hm. Dante, okłamałam cię. To nie potrwa dwa dni.
 -Domyśliłem się.
 -Niby kiedy? – spojrzała na niego ze zdziwieniem.
 -Przed chwilą, kiedy mówiłaś, że wiedzą wszystko o wszystkich. Silvo, naprawdę sądzisz, że mamy chociaż minimalne szanse?
 -Tak.
 -Jeden zwykły łowca i jedna zwykła Strażniczka? – spojrzał na nią powątpiewająco.
 Jego kuzynka prychnęła z oburzeniem.
 -Możesz sobie być jednym, zwykłym łowcą. – stwierdziła dumnie. – Ale nie zapominaj, że JA nie jestem zwykłą Strażniczką. Jestem Silvą McEver!
 „Będzie niezła zabawa.” – podsumował w myślach Dante.


*

 
 -Nikolaj, jest już pewnie północ, czy mógłbyś wreszcie skończyć? – zapytała ponuro Madeleine.
 -Po pierwsze, piszę ci wypracowanie, więc mogłabyś nie narzekać. Po drugie, jest dopiero dwudziesta trzydzieści, więc nie mam pojęcia, o co ci chodzi.
 -Nudzi mi się.
 -Pooglądaj telewizje.
 Przez dokładnie czternaście sekund Nikolaj Bates myślał, że jego pomysł chwycił, ale wszystkie jego marzenia rozwiały się, kiedy Maddy poinformowała go ponuro, że telewizor nie działa.
 -Przecież prąd jest. – zauważył ze zdziwieniem.
 -Ale telewizji nie ma. – odparła cierpliwie, jakby mówiła do dziecka.
 -Na pewno dobrze próbujesz włączać?
 -Co jak co, ale na pilotach akurat się znam. – odparła z urazą.
Przez chwile na zmianie próbowali sprawić, żeby coś pojawiło się na ekranie, aż wreszcie zamiast czarnego tła pojawiły się fale zakłóceń.  -O! – ucieszył się chłopak. – Coś się stało.
 -To musi być jakiś defekt anteny. – stwierdziła Madeleine. – Może się przekrzywiła, czy coś. Hej, może wyjdziesz i spróbujesz ją naprawić?
 -A gdzie masz tą antenę, na balkonie? – zainteresował się Nikolaj.
 -No… nie, na dachu.
 Chłopak chwile patrzył na nią z niedowierzaniem.
 -Czyli twoim zdaniem mam wyleźć na dach i próbować ci naprawić antenę? Podczas burzy!?
 -Jakiej burzy? A, rzeczywiście…
 -Teraz to zauważyłaś??? Pada od godziny!
 -Mówiłam, że mi się nudziło! Zawsze się wyłączam, kiedy mi się nudzi!
 Przez chwile stali ramię w ramię i gapili się przez okno na kreski błyskawic, co chwila pojawiające się na ciemnogranatowym niebie i strugi deszczu.
 -Może jednak? – Madeleine posłała mu dopingujące spojrzenie.
 -Nie. – pokręcił głową Nikolaj.
 -Ale czemu?
 -Mogę się zabić!
 -Litości…
 -Nie, nie i jeszcze raz…


*


-I co, działa? – wrzasnął Nikolaj dziesięć minut później, siedząc na dachu, moknąc i próbując przekręcić tą przeklętą antenę.
 -Jeszcze nie, próbuj dalej! – odkrzyknęła mu Madeleine, stojąc na balkonie w dole, pod parasolem i co chwila zaglądając do salonu, czy sytuacja nie uległa zmianie.
 Chłopak ponuro popatrzył na błyskawice, która uderzyła gdzieś w środku miasta i zastanawiał się, czy gdyby jakaś go trafiła, byłoby to dobre, czy złe zdarzenie. Szarpnął anteną i westchnął zrezygnowany.
 -Nic się nie dzieje? – krzyknął do Maddy.
 -Poczekaj sprawdzę… - na chwile weszła do środka, by zaraz potem znowu znaleźć się na balkonie. – Dalej nic!
 -Może byś się ze mną zamieniła? – zaproponował.
 -A gdybym spadła? – odkrzyknęła z urazą.
 -To twoja antena, czemu ja mam ryzykować życie???
 -Dobre pytanie. – zgodziła się. – Sądzę, że to dlatego, że cię poprosiłam.
 -Nie prosiłaś mnie. – zauważył.
 -Czepiasz się szczegółów. No, dawaj!


*
  

-To nie był dobry pomysł. – stwierdził ponuro Nikolaj. 
Siedział na kanapie w salonie Madeleine, przykryty stertą koców, w całkowicie mokrym ubraniu, popijając herbatę.
 -O co chodzi, przecież udało ci się naprawić telewizje. – odparła jego przyjaciółka, nie odrywając wzroku od ekranu. – Chcesz chipsa?
 -Jasne. – wziął garść i chwile oglądał film, a potem kontynuował. – Może i udało mi się naprawić telewizje, ale walnęła mnie błyskawica.
 -Moim zdaniem tylko kopnął cię prąd. – zbagatelizowała.
 -Z nieba? – zapytał ironicznie.
 -Musiałeś czymś mocno wkurzyć pana Boga. – stwierdziła krótko. – W każdym razie, żyjesz.
-Kto by to wiedział. – odparł ponuro.
 -Nikolaj, jak możesz być takim pesymistą? – zapytała z niedowierzaniem. – Życie jest piękne, a ty ciągle masz zły humor.
 -Madeleine. – chwycił ją za rękę i zmusił, żeby spojrzała mu w oczy. – W ciągu ostatniej godziny zmokłem, poraziła mnie błyskawica i spadłem z dachu. Czy po tym wszystkim jeszcze sądzisz, że będę się zachowywał wesoło?!
 -Spadłeś, ale na balkon, więc się nie liczy. – po raz kolejny podsunęła mu miskę z chipsami.
 Nikolaj jęknął głucho.
 -Madeleine! Prawie się dzisiaj zabiłem i to przez ciebie!
 Po raz pierwszy przyjrzała mu się uważniej i nawet uśmiechnęła się z troską.
 -Dobrze, rozumiem. Nie złość się na mnie, wiem, że czasami zachowuje się jak straszna egoistka. Ale jesteś moim najlepszym przyjacielem, wiesz?
 -Dziękuje. – odpowiedział po chwili zdziwienia. – No… ale mam rozumieć, że następnym razem to ty wychodzisz naprawić antenę?
 -Nie, przecież ja jestem tylko drobną i niepozorną dziewczyną.
 -KIM ty jesteś?
 -Nie komentuj, tylko oglądaj film. – ucięła całkiem niepotrzebnie.
 Nikolaj nie miał sił na następny komentarz.