10
-Nie rozumiem – skomentował Dante.
Silva
przewróciła oczyma, jakby mówiła „Nie dziwi mnie to” i rzeczywiście ją
to nie dziwiło. Sama nie rozumiała zbyt dobrze, a wiedziała, że jej
kuzyn, który zawsze przekładał szczegółowe plany nad fantazjowanie,
rozumie jeszcze mniej. -Do twojej hm… taktyki będzie nam potrzebne mnóstwo szczęścia, a poza tym, nie wyobrażam sobie, żeby aż tyle przypadków mogło się potoczyć na naszą korzyść. – dodał.
-A masz lepszy pomysł? – z irytacją zapytała Strażniczka.
W zasadzie liczyła, że będzie miał, jak zwykle, ale tylko z pewnym wstydem pokręcił głową, wbijając wzrok w ziemię.
-Sam widzisz. – nie była zła, chociaż trochę zawiedziona. – No dobrze, jakie jeszcze są minusy tego planu, twoim zdaniem?
-Czas trwania. Sama infiltracja zajmie nam za dużo czasu. Nie zmieścimy się nawet w miesiącu!
-Zmieścimy się w dwóch tygodniach. – z przekonaniem odparła Silva, a widząc, że kuzyn utkwił w niej zdumiony wzrok, wzruszyła ramionami. – To nie są puste słowa, za dwa tygodnie mam składać raport przed przełożonymi.
-Masz przełożonych? – zdziwił się Dante.
-Każdy ma.
-Myślałem, że jesteś wolnym strzelcem.
-Okazało się niestety, że wolni strzelcy też są czyimiś podwładnymi.
-Szokujące. – rzucił łowca z uśmiechem.
-Wiem.
Leżeli obok siebie na krawędzi dachu, przypatrując się budynkowi po drugiej stronie ulicy. Temperatura zeszła już poniżej zera, a Dante nagle zrozumiał tą dziwną rosyjską modę na noszenie puchatych czap.
-No dobra, a więc infiltracja. Jak chcesz to zrobić? – zapytał.
-Od kiedy to ja jestem taktykiem? – prychnęła Silva.
-Od kiedy dowiedziałem się, ile razy chciałaś mnie zabić w dzieciństwie.
-Aż dziwne, że wcześniej się nie zorientowałeś. – skomentowała krótko, przykładając lornetkę do oczu.
-Jak miałem cię zorientować?
-Wiesz, w momencie, kiedy w wieku dziesięciu lat chciałam cię wepchnąć do klatki z lwem w zoo, myślałam, że wszystko jest jasne.
-Myślałem, że się zachwiałaś.
Strażniczka popatrzyła na niego z politowaniem.
-Nie byłeś zbyt bystrym dzieckiem.
-Byłem bardzo… ufnym dzieckiem.
-Ta, jasne. – jeszcze raz spojrzała na budynek naprzeciwko przez lornetkę, a potem obrzuciła go kolejnym trochę czujnym, trochę ciekawym spojrzeniem. Generalnie była rozbawiona. – Dante, usiłowałam cię sprzedać w Turcji na nielegalnym targu niewolników, jak ty to sobie tłumaczyłeś?
Odchrząknął, zmieszany.
-Wolałem sobie tego nie tłumaczyć.
-A kiedy usiłowałam cię zamknąć w najmniej znanym rejonie katakumb we Francji?
-Myślałem, że pomyliłem ci się z twoim bratem.
-No a jak próbowałam cię zrzucić ze schodów?
-Sądziłem, że się potknęłaś.
-No, ale MUSIAŁEŚ zauważyć, że jak mieliśmy po pięć lat zamknęłam cię w składzie z dynamitem i próbowałam go podpalić!
-Wiesz… wydawało mi się, że po prostu znalazłaś mi oryginalne miejsce na schowanie się w grze w chowanego.
-Serio?
-Tak.
-Dante, nie wiem, czy jesteś wyjątkowo głupi, czy wyjątkowo naiwny, doprawdy… A jak przez rok przyprawiałam ci jedzenie arszenikiem i zastanawiałam się, czemu jeszcze żyjesz?
-Przepraszam, CO mi robiłaś??? – wykrztusił łowca.
Silva zmieszała się.
-A, to ty o tym nie wiedziałeś? Nic takiego, naprawdę.
Milczeli przez chwile, patrząc się na ten nieszczęsny budynek naprzeciw.
-Arszenikiem? A jakie duże stosowałaś dawki? – zapytał w końcu obojętnym głosem.
-Miligram do każdego posiłku.
-To chyba było trochę za mało.
-Rany, pewnie masz racje. Ale potem wsypałam ci do jedzenia pół opakowania w przypływie goryczy.
-Jesteś pewna, że to zjadłem? – upewnił się.
-Jasne, sprawdzałam.
-Możliwe, że byłem już uodporniony.
-Może… – Silva westchnęła ciężko, odgarniając włosy z twarzy. – Jestem beznadziejna, nawet nie umiem cię zabić.
-Nie przesadzaj. – pocieszył ją Dante. – To głównie rzecz biorąc moja wina, normalny człowiek dałby się wrzucić do tej klatki. -Rzeczywiście. – zgodziła się. – To chyba była twoja wina.
Obserwowali, jak z budynku wychodzi ostatni pracownik, zostawiając w środku tylko dwa tuziny ochroniarzy, psy obronne i kamery.
Mistrzowie kamuflażu.
-Czy ja cię właśnie przeprosiłem, że nie udało ci się mnie zabić? – ze zdziwieniem zapytał nagle Dante.
-Nie przypominam sobie. – odparła szybko. – No dobrze, jak już mówiliśmy o tej infiltracji…
*
Valeriana nie było w szkole już drugi dzień.
Julii zupełnie się to nie podobało. Co mogło się stać? Wyjechał? Nie, niemożliwe. Chyba… Może po prostu zachorował. Chociaż nie sądziła, żeby to było dosyć prawdopodobne. Przede wszystkim, dobrze by było wiedzieć, gdzie mieszka Phantomhim.
Tym
razem była zdana tylko na siebie. Nigdy nie potrafiła polegać na swoich
rodzicach. Oliver, odkąd wyrzuciła go przez okno, uciekał przed nią po
całej szkole, a ciocia Silva wyjechała. Postanowiła sama rozwiązać ten
problem.
Ale gdzie można się było dowiedzieć o miejscu zamieszkania, a przynajmniej o telefonie do Valeriana?
W książce telefonicznej nie było żadnego Phantomhim, ale niespecjalnie ją to zdziwiło. Zostało jeszcze tylko jedno miejsce.
Rada gminy.
*
-Dziewczynko, co ci się stało?
Jasnowłosa
dziewczyna skuliła się na plastikowym krześle w korytarzu i wybuchnęła
płaczem. Miała na sobie startą kurtkę, jeansy, i ciemny podkoszulek, a
na ramieniu startą torbę. Mimo wszystko wyglądała na porządną i dobrze
wychowaną. Podszedł do niej woźny.
-Dziewczynko? Hej, stało się coś?
Gwałtownie pokiwała głową, a potem znowu zaczęła płakać. Trzęsły się jej ramiona.
-Co? Ktoś cię źle potraktował? – wypytywał, odkładając miotłę pod ścianę.
Miał córką w jej wieku. -Mój brat. – powiedziała drżącym głosem, zanim znowu schowała ręce w dłoniach. – Mój brat…
-Zrobił ci coś? Uderzył cię? Mów kochanie, nic ci tu nie zrobimy.
Dziewczyna pociągnęła nosem i podniosła zapłakaną twarz w stronę mężczyzny. Lekko drżała jej broda.
-Proszę pana, to wszystko jest takie niesprawiedliwe. – zaniosła się płaczem.
-Co? – mężczyzna trochę się zniecierpliwił.
-Mój brat… mój brat Valerian… - nie potrafiła dokończyć. – Ja… nazywam się Jessika Phantomhim. Mój brat uciekł od nas rok temu… mój starszy brat… - znowu się rozpłakała.
-Valerian… Phantomhim? – zapytał w zamyśleniu. – Szukasz go?
Pokiwała głową.
-Tak, proszę pana. Ja… wiem, że mieszka gdzieś tutaj ale nikt nie chcę mi powiedzieć, gdzie. Mój braciszek… mój brat…. Mama cały czas płaczę, tato chyba zaczął pić. Babcia jest chora na serce, to ją zabija… - zaniosła się płaczem.
-Już dobrze. – pogłaskał ją po głowie, widząc w niej swoją własną córkę. – Valerian Phantomhim, tak? Nic się nie bój, mała, zaraz załatwimy sprawę.
Uniosła do niego zapłakaną twarz. Miała ładne, niebieskie oczy, pełne łez. Patrzyła się na niego z niedowierzaniem.
-Pan by mógł, naprawdę… - w jej głosie odżyła nadzieja, wyprostowała się lekko.
-Ci… nie mów nic nikomu. Zaraz to sprawdzę, a ty tu siedź i gdyby ktoś się pytał, to ja ci wcale nie pomagam, dobrze?
Skinęła głową.
Woźny podniósł się na równe nogi, rozejrzał po korytarzu i podszedł do recepcji. Dobrze wiedział, gdzie jest klucz uniwersalny – środkowa szuflada, tuż pod monitorem, przyklejony do spodu biurka.
Obrócił go w dłoni, zastanawiając się, czy na pewno dobrze robi i natychmiast spojrzał w błagalne, utkwione w nim oczy dziewczyny. Uśmiechnął się uspokajająco i zniknął w głębi korytarza, wchodząc do pokoju z aktami.
Bogu dzięki, był pusty.
Wrócił kilka minut później, odstawił klucz na miejsce i usiadł na krześle obok Jessiki. Ucieszył się, że może coś dla niej zrobić. Uśmiechnął się, a ona odpowiedziała niepewnym, drżącym uśmiechem.
-Jest tylko jeden Valerian Phantomhim w tym stanie, mieszka z niejaką Rozalią Phantomhim.
-Ciocia Roza? – ze zdumieniem zapytała dziewczyna. – Czy ona? Och… Gdzie mieszkają, proszę pana? Gdzie?
Zapisał jej adres i uśmiechnął się po raz ostatni. Podziękowała cicho, ocierając ostatnią łzę z policzka i wyszła.
Julia McEver odetchnęła świeżym powietrzem. Udało się.
Jeden zero dla niej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz