11
Julie
pierwszy raz nawiedziły wątpliwości, kiedy dowiedziała się, że ulica,
na której mieszka Valerian znajduje się po drugiej stronie Marsylii.
Żeby
wrócić do domu na kolacje zerwała się z dwóch ostatnich lekcji i
złapała jedyny autobus, jadący w tamtą stronę. Przez czterdzieści minut
stała wciśnięta między dwie plotkujące kobiety, od których (wcale nie
podsłuchiwała, one po prostu BARDZO głośno mówiły) dowiedziała się,
który aktor najbardziej im się podoba i dlaczego. Szczerze mówiąc, mogłaby się obyć bez tej wiedzy.
Drugie ukłucie zniechęcenia naszło ją po tym, jak wysiadła na wskazanej ulicy i przechodni poinformował ją, że numer 58 znajduje się tak naprawdę na skarpie położonej mile stąd – wskazał jej stromy stok góry z wijącą się pojedynczą drogą i zdradził jej, że to jedyna prowadząca tam ścieżka.
Teren podnosił się niezwykle ostro i po kilku minutach marszu poczuła, że bluzka klei jej się do pleców. Zbocze było porośnięte tylko suchą, sztywną trawą – żadnych drzew, krzaków, nic. Droga pełna była dziur najróżniejszej wielkości i Julia zaczęła po chwili podejrzewać, że podobnie musi wyglądać Trasa cioci Silvy. Usiłując zapanować nad oddechem, wchodziła coraz wyżej.
Dom – samotna, stara rezydencja – ukazał jej się po pół godzinie mozolnej wspinaczki. W zasadzie wyglądał jakby był w końcowej fazie rozkładu: kilka okien na wyższych piętrach było wybitych, porastał go z wszelkich stron bluszcz, farba już dawno odlazła od ścian. Posiadłość znajdowała się tuż nad brzegiem morza, na klifie.
Julia stanęła na jego skraju i patrzyła się przez chwile, jak błękitne fale rozbijają się o ostre zęby skał daleko w dole. Potem przypomniała sobie, że za trzy godziny odjeżdża jej autobus i trochę niepewnie podeszła do drzwi wejściowych.
Z nich też odlazła już farba i lakier, pozostawiając tylko przeżarte solą drewno. Chciała zapukać, ale kiedy dotknęła ich powierzchni, otworzyły się z cichym skrzypnięciem ukazując jej oczom obszerny, zakurzony hol.
-Halo? Jest tu kto? – zawołała Julia.
Chwile wsłuchiwała się w cisze, czekając na odpowiedź, ale żaden odgłos nie przerwał milczenia. Wreszcie trochę nieśmiało – to było do niej kompletnie niepodobne – weszła do wnętrza domu.
Najpierw uderzył ją zapach: woń soli i starego pergaminu. Potem dostrzegła obrazy w wielkich ramach wiszące na ścianach: dawno zmarli Phantomhim’owie mierzyli ją spojrzeniem martwych, ciemnych oczu. Po lewej dostrzegła klatkę schodową i szereg innych drzwi, znikających w korytarzu, po prawej pojedyncze drzwi, uchylone, tak jak te wejściowe.
Pchnęła je bez większego namysłu, przypominając sobie, że jest z McEver’ów. Ich nie powinna płoszyć cisza.
Cisza jest dobra.
No… chyba, że jest ZA cicho, jak powiedziałaby ciocia Silva.
Pokój, w którym teraz znajdowała się Julia, był słabo oświetlony promieniami słońca, wpadającymi przez wysokie, ale niesamowicie zakurzone okna. Kiedyś mogła to być bawialnia lub salon: stało tu kilka foteli, skupionych dookoła stołu, pod ścianami ktoś ustawił biblioteczki. Tomy, jak wszystko w tym domu, wyglądały, jakby dawno nie dotykała ich ludzka ręka.
-Halo? – ciszej powtórzyła łowczyni.
Nagle to dostrzegła: z podłokietnika jednego z foteli, ustawionego tak, żeby padały w jego stronę promienie słońca, zwisała blada, lekko pomarszczona ręka, pokryta drobnymi bliznami. Julia podeszła jeszcze kilka kroków by wyraźniej zobaczyć skuloną tam osobę.
Była to kobieta. Miała może pięćdziesiąt lat, ale wyglądała na starszą. Kiedyś musiała posiadać piękne włosy: teraz w jednolity brąz wkradły się siwe pasma, oznaka zmęczenia życiem. Twarz niegdyś była rumiana, teraz pokryła ją śmiertelna bladość, a oczy zostały na wieki zakryte powiekami. Kobieta była ubrana w sweter, spódnice i fartuch, wszystko to nie pierwszej nowości. Jedna ręka wciąż przytrzymywała książkę, położoną na kolanach. Na otwartych stronicach ktoś położył okulary do czytania.
Nieznajoma nie oddychała.
Julia cofnęła się lekko. Już kiedy ujrzała dłoń spodziewała się, że to będzie wyglądało właśnie tak… albo i gorzej. Ale teraz, po raz pierwszy stając twarzą w twarz ze zmarłą osobą. Po raz pierwszy? Nie, przed wielu, wielu laty widziała już czyjąś śmierć. To było tak dawno.
Dziewczyna przełknęła ślinę i nakazała sobie myśleć chłodno i logicznie. Wbrew samej sobie przybliżyła się do martwej kobiety, chcąc sprawdzić, czy nie ma na sobie jakichś śladów walki, jak to wpoiła jej ciocia Silva. Ale nie wyglądało na to. Umarła spokojnie, może przysnęła…
Śmierć zabrała ją cicho, nie robiąc hałasu.
Łowczyni słabo uśmiechnęła się do kobiety. Odejście było bezbolesne, inaczej na twarzy widać by było agonie. Dotknęła jej ramienia, chcąc wypowiedzieć ostatnie słowa pożegnania.
Właśnie wtedy powieki zmarłej uniosły się, ukazując ciemne, inteligentne, i aż zanadto żywe oczy.
Julia krzyknęła.
*
Kobieta
roześmiała się radośnie. Wstała gwałtownie z fotela, zwalając książkę i
okulary z kolan i krzywo uśmiechnęła się do łowczyni.
-Nabrałam cię, dziewczynko. – stwierdziła z satysfakcją. -Ja… - zaczęła Julia. – Znaczy… pani… pani nie żyje!
-Nie jesteś zbyt spostrzegawcza, dziecinko. – niedawna zmarła pochyliła się, żeby podnieść tom.
-Ale jak…
-Ty nigdy sobie z nikogo nie żartowałaś? – zapytała zdegustowana kobieta. – Raczej nie masz poczucia humoru, co?
Zanim łowczyni zdążyła odpowiedzieć, na schodach rozległy się szybkie kroki i do pokoju wpadł Valerian, z rozwianymi krwistoczerwonymi włosami i oczyma pełnymi irytacji.
Zatrzymał się w drzwiach.
-Ciociu, kogo znowu nabierasz? Och… - na chwile znieruchomiał, widząc utkwione w sobie oczy dziewczyny. – Julia? Co ty tu robisz? – zapytał nie kryjąc zdumienia.
-Ja… przyszłam cię odwiedzić. – wykrztusiła niepewnie.
-Lepiej się z nią nie zadawaj, wcale nie ma poczucia humoru – poinformowała chłopaka kobieta.
-O rany. – Valerian westchnął ciężko. – E… ciociu, to Julia McEver, łowczyni z mojej szkoły. Julia, to jest moja ciocia Rozalia.
-Mów mi Roza, mała zrzędo. – zaproponowała ciocia Rozalia.
-W porządku… - powoli odparła dziewczyna.
-No dobra, już się poznałyście… to teraz zabieram Julie na górę. – pociągnął za sobą łowczynię. Wbiegli po schodach, odprowadzani wzrokiem upiornej Rozalii Phantomhim.
Zatrzymali się dopiero na piętrze.
-No dobra, co ty tu robisz? – zapytał z irytacją.
-Jak wyżej, przyszłam cię odwiedzić. – wzruszyła ramionami. – Nie pojawiłeś się w szkole, myślałam, że coś się stało.
-Nic się nie stało! Ja po prostu czasami przychodzę, a czasami nie, już tak mam! – wybuchnął.
Julia uniosła jedną brew.
-Wszystko w porządku? – zapytała.
-Nie. – łowca zmarszczył brwi. – Wiesz co? Zacznijmy od nowa. A więc przepraszam, że tu jest tak brudno, nie spodziewaliśmy się gości. Chciałabyś się czegoś napić lub coś zjeść?
-Nie, dziękuje. – odparła uprzejmie, chociaż czuła niesamowite pragnienie. Wolała nie wystawiać gościnności Valeriana na próbę. – Masz bardzo… oryginalną ciocię.
-Ciotka Roza zyskuje wraz z poznaniem. – odparł krótko. – Chodź, pójdziemy do mojego pokoju, w porządku?
-Jasne.
Sypialnia Valeriana była ostatnim pokojem w korytarzu, po prawej. Julia postanowiła to sobie zakodować, na wypadek, gdyby na przykład ciocia Roza goniła ją z piłą mechaniczną po rezydencji (łowczyni wcale by to nie zdziwiło). Było tam o wiele czyściej niż w pozostałych częściach domu: skrzydła okna były otwarte na oścież, wpuszczając do sypialni słone powietrze. Wychodziło na morze: w dole fale z łoskotem, słyszanym nawet tutaj, rozbijały się o klif.
-No dobra. – stwierdził chłopak, siadając na łóżku. – Teraz możemy pogadać.
Dziewczyna przyjrzała mu się czujnie i usiadła naprzeciwko. Przez chwile nie wiedziała o co pytać, a potem uśmiechnęła się nieśmiało (nauczyła jej tego Madeleine Vale) i zapytała cicho:
-Hm… pewnie ciekawi cię, skąd mam twój adres?
-Owszem, ciekawi. – chłopak skinął głową. – Ale cichy głos w mojej głowie podpowiada, że lepiej nie wiedzieć.
-Bo RZECZYWIŚCIE lepiej nie wiedzieć.
-Ale ty i tak mi powiesz? – przekrzywił głowę.
-No jasne. – prychnęła.
I zaczęła mu streszczać wczorajszą akcje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz