21
Tego wieczora Julia McEver dokonała najbardziej szokującego odkrycia w swoim dotychczasowym życiu.
Już
od wczoraj podejrzewała, że Valerian będzie chciał, by zaprosiła go na
ten bal. Nie miała specjalnej ochoty nigdzie wychodzić, ale po
przemyśleniu sprawy, przez którą zawaliła całą noc i była bliska
spóźnienia się do szkoły, stwierdziła, że jeśli wydarzenia przyjmą
nieoczekiwany obrót i łowca nadal będzie wbijał w nią TO spojrzenie,
zgodzi się. Nie pomyślała wtedy tylko o jednej sprawie.
Sukienka.
Głupia, idiotyczna kreacja, która, jak się okazuje, ma być zakładana przez kobiety w czasie uroczystości.
Julia nie wpadła od razu w panikę. Pobiegła do domu, przeszukała wszystkie stroje matki, nie znalazła nic w swoim rozmiarze ani w swoim guście, prawie wywarzyła drzwi od strychu, wywaliła połowę ubrań z kufra po prababci (no, może trochę ją poniosło). W końcu, w ostatnim, rozpaczliwym zrywie, łapiąc się ostatniej deski ratunku, poleciała do domu cioci Silvy.
W innym razie, będąc w jako takiej równowadze, może zorientowałaby się, że szanse na odnalezienie w mieszkaniu cioci jakiegokolwiek ubrania, które nie jest bluzą, podkoszulkiem lub spodniami równe są zeru, a naruszanie prywatności Strażniczki, nawet pod jej nieobecność, jest co najmniej niebezpieczne.
Nie tym razem.
Otworzyła drzwi własnym kluczem, wleciała po schodach, wpadła do sypialni cioci Silvy (Boże, to było wręcz świętokradztwo) i rzuciła się do szafy. Otwarła ją i przebiegła oczyma po równo poukładanych ubraniach w stonowanych barwach. Świat szybciej by się zawalił, niż Silva McEver włożyła coś jaskrawego.
-Proszę. – powiedziała na głos, przeszukując ubrania. Nie, nie, nie, nie… A to co?
Julia była bliska padnięcia na zawał, kiedy otworzyła białe pudło sporej wielkości, dotąd wciśnięte w róg szafy, z samego tyłu. Zaparło jej dech. Sukienka. Ciocia Silva posiadała jakąś sukienkę.
Nagle poczuła zimny powiew wiatru na ramionach i przebiegł ją mimowolny dreszcz. Co jest, ktoś zapomniał zamknąć okno? Odwróciła się…
Okno nie było otwarte, tylko rozbite. Na podłodze ciągle jeszcze walały się odłamki szkła, w środku których tańczyły małe płomyki, wywołane ostatnimi promieniami słońca, padającymi zza gór.
W domu nie było nikogo od kilku dni i Julia doskonale to wiedziała. Poza tym jeszcze wczoraj rozmawiała z ciocią Silvą… wymieniły kilka zdań. Strażniczka bez specjalnego zainteresowania zapytała o Valeriana, jej bratanica zrewanżowała się pytaniem, z kim ta jest na misji. Nie uzyskała żadnej odpowiedzi oprócz „z tym kretynem” z czego natychmiast i bezbłędnie wywnioskowała, że z wujem Dantym.
A więc wszystko było dobrze… chyba.
Łowczyni pokręciła głową, usiłując się otrząsnąć. Cioci Silvie na pewno nie stało się nic złego – była samowystarczalna i równie gładko wpakowywała się w kłopoty, co się ich pozbywała – a Julia miała w tej chwili inne problemy.
Dla przykładu ten bal.
Porwała pudło i wyjęła z niego sukienkę. Uśmiechnęła się z satysfakcją. Dobrze… bardzo dobrze. Nawet jej rozmiar. Kiedy ciocia Silva ostatnio miała to na sobie? Chyba w czasie narodzin młodej łowczyni.
Dziewczyna usiłowała sobie wyobrazić Strażniczkę w sukni i z rozpuszczonymi włosami, spływającymi po plecach kaskadą, ale nie umiała. W życiu nie widziała Silvy bez warkocza. Przebrała się szybko. Na szczęście znalazła też buty do kompletu i już po chwili zawirowała przed lustrem, szeroko rozkładając ręce.
-Jeszcze tylko coś z włosami… - mruknęła pod nosem, wplątując palce między jasne pasma.
Rzuciła okiem na zegarek: jeszcze dwie i pół godziny. Miała dosyć czasu żeby jako tako się przyszykować. Nie przewidywała komplikacji.
Naturą człowieka jest to, że kiedy strzela z przewidywaniami na ślepo, często się myli.
*
Valerian
popatrzył na zegarek. Bal zaczął się już dziesięć minut temu, a on
dalej stał pod szkołą jak kompletny idiota, usiłując nawet nie myśleć o
tym, że Julia go wystawiła.
Ze
szkoły dobiegały go wesołe śmiechy i dźwięki wolnej muzyki, która
niedługo miała znacząco przyśpieszyć. Ostatni spóźnialscy przebiegali
koło niego, obrzucając go pełnym pogardy spojrzeniem, przez które miał
ochotę wybić komuś z nich zęby. Przysiadł na poręczy kamiennych,
szerokich schodów prowadzących do placówki, zmrużywszy oczy.
Przypatrywał się księżycowi, rozpaczliwie starając się nie zerkać na
cyferblat zegarka. Mimo wszelkich starań nie mógł się pohamować.
Piętnaście minut spóźnienia.
Zacisnął zęby. Świetnie, a więc pewnie już nie przyjdzie. Piętnaście minut było jak akademicki kwadrans, po upływie tego czasu, tak samo jak uczniowie, którzy dotychczas czekali na nauczyciela, mógł się oddalić bez uszczerbku na honorze.
Zeskoczył z poręczy, przy okazji przyjacielsko klepiąc po karku wielkiego lwa, szczerzącego zęby u jej końca.
-Szczęściarzu, ciebie pewnie nigdy żadna nie wystawiła.
-Valerian, idioto, rozmawianie z przedmiotami martwymi teoretycznie jest pierwszą oznaką szaleństwa. – chłodno zauważyła Julia.
Odwrócił się do niej gwałtownie i zamarł.
-Ta głupia mina też nie wróży niczego dobrego. – dodała, mierząc go krzywy spojrzeniem, z rękami skrzyżowanymi na piersi.
Nie mógł jej powiedzieć, że wygląda przepięknie, chociaż naprawdę chciał. Ubrana była w suknie, w kolorze… cóż, pewnie była na to fachowa nazwa, ale dla niego była to mieszanka bieli i beżu. Dekolt był w sercowatym kształcie, w talii suknia rozszerzała się: materiał sięgał do ziemi, miękko układając się wokół sylwetki dziewczyny. Nad biodrem był lekko pofałdowany, spięty czymś, co idealnie wcinało się w jej talie. W jednej trzeciej wysokości, u dołu, beżowa tkanina rozchylała się, tworząc jakby wcięcie i ukazując spodni materiał, w pięknym, śnieżnobiałym kolorze. Jasnozłote włosy Julii opadały jej na plecy i ramiona, duże, niebieskie oczy lśniły i migotały z rozbawieniem.
-Spóźniłaś się. – powiedział Valerian, sam zdziwiony dźwiękiem swojego głosu.
-Tylko kwadrans. – wzruszyła ramionami. – Na szczęście w miarę pasujemy do siebie kolorystycznie.
-Czerwony do niczego nie pasuje. – zauważył chłopak.
-Ale czarny do beżowego już tak i to mi wystarczy.
No tak, miał na sobie czarną koszulę i spodnie, nic innego nie umiał wymyślić. Ciocia Roza namawiała go, żeby ubrał jedną ze zbroi rycerskich stojących w głównym korytarzu na piętrze („To w końcu bal!” – argumentowała z kpiącym uśmiechem czającym się w kącikach ust), ale łowca inteligentnie założył, że Julia nie byłaby czymś takim zachwycona.
-No ale jednak…
-Jak chcesz, możesz przefarbować sobie włosy, mi osobiście one nie przeszkadzają.
Valerian na chwile zastygł.
-To ty wiesz, że one nie są farbowane?
-Najpierw myślałam, że są, potem zauważyłam, że na wszystkich zdjęciach z dzieciństwa masz takie same. Idziemy czy nie?
Sztywno skinął głową.
-Idziemy.
Uśmiechnęli się do siebie. Myśli chłopaka pracowały na najwyższych obrotach. Wziąć ją za rękę czy podsunąć ramię? Ręka czy ramię, ręka czy ramię, ręka czy… Julia przerwała tok jego rozmyślań, stanowczo wsuwając mu dłoń w zagięcie łokcia.
Odetchnął z ulgą. O jedną decyzje mniej.
Zazwyczaj podejmował je bez trudu, ale to była w końcu… ona. Julia McEver. Wyśmiałby każdego, kto stwierdziłby, że w jej towarzystwie nie czuje się inaczej.
-No dobra, a więc nawet nie myśl, że będę z tobą tańczyć. Znaczy… będę, ale jeden, góra dwa tańce. – lekkim tonem instruowała go dziewczyna, kiedy wchodzili po schodach.
-Przestań, bo zaczynają mi nawalać nerwy. – powiedział z wyrzutem.
Nie powstrzymała uśmiechu.
-No dobra, niech ci będzie. Specjalnie dla ciebie przestanę.
-Julia, mogę mieć pytanie?
-Hm?
-Wiesz… ta sukienka wygląda, jakby już byłaś przygotowana do tego balu i pomyślałem…
-Nie byłam przygotowana. – poinformowała go wbrew zasadzie „nie wyjawiaj NICZEGO, co może dać przeciwnikowi przewagę nad tobą”. – To sukienka cioci Silvy.
-Z twoich słów o niej, wywnioskowałem, że nie jest osobą, posiadającą sukienki. – Valerian uniósł brwi.
Julia tylko wzruszyła ramionami. Chciała mu odpowiedzieć, ale jej głos utoną w gwarze, kiedy przestąpili ramie w ramię próg szkoły.
*
-A
teraz, panno McEver, powie nam pani WSZYSTKO, co tylko wie. –
stwierdził pewnym siebie tonem człowiek, który usiadł tuż obok niej, na
blacie stołu.
Silva
siedziała na krześle, wyciągając nogi daleko przed siebie. Po przylocie
po raz kolejny ją przeszukali, na rzecz czego straciła sztylet i z
całego uzbrojenia zostały jej tylko długie szpilki… i klucz, chociaż nie
sądziła, żeby dało się go wykorzystać do walki.
Mężczyzna,
siedzący obok, zasłonił jej widok na śpiący Mediolan, nad którym wisiał
ciężki, srebrzysty księżyc, którego jasne promienie wpadały do pokoju.
Oprócz tego do sali, w której ją trzymali, nie dochodziło żadne inne
źródło światła. Nie mogła uwierzyć, że ci ludzie nie pomyśleli nawet o
głupiej żarówce. -Nazywasz się Silva McEver, tak? – facet popatrzył na nią z pewną irytacją. Pracował dla Hadesu, ponadto był łowcą, i jego zdaniem powinien przez to zasługiwać na jakikolwiek szacunek w oczach tej marnej Strażniczki.
Wzruszyła ramionami.
-No raczej. A ty?
-Victor Th…
-Victor, byłbyś taki miły i nie zasłaniał mi widoku przez okno?
Zgrzytną zębami i posłał jej wściekłe spojrzenie. Jak mogła być tak… myśl urwała się i odpłynęła, kiedy napotkał idealnie spokojny, lekko rozbawiony wzrok tamtej. W jasnych oczach czaiła się kpina, wymierzona w niego, wymierzona w porządek, wymierzona w Hades… Dostrzegł w nich też pewną groźbę, i gdy powtórzyła prośbę, już bardziej dobitnie, posłusznie odsunął się i opadł na krzesło naprzeciw niej.
-No dobrze. – westchnął, usiłując na powrót skupić się na swoich notatkach. – A więc… wiesz, że jesteś w rękach Hadesu?
-Tak, tak, wiem.
-I wiesz kim jesteśmy?
-Pewności nie mam, ale zgaduje, że skąpcami i sadystami, którzy nie mogą szarpnąć się na żarówkę… ani na coś do jedzenia dla mnie. – przekrzywiła głowę.
-To nie jest zabawne. – warknął.
-Właśnie, że jest. – odparła spokojnie.
-Czy ty się w ogóle nie boisz?! – Victor nie wytrzymał i uderzył dłonią w metalowy stół.
Huk rozniósł się po całym pokoju. -Musiało boleć. – stwierdziła flegmatycznie, a potem pochyliła się do niego z błyszczącymi oczyma. – Boje się, jasne, ale akurat nie was. Wami gardzę.
-Dlaczego? – syknął.
Rzeczywiście bolało, i to tak, że z trudem dusił jęk. -Z wielu powodów. – odparła znudzona Strażniczka, na powrót odwracając wzrok ku księżycowi i śpiącemu Mediolanowi.
Jeszcze dzień czy dwa przesłuchiwań i ucieknie, była tego pewna. Może nawet wcześniej, ale wszystko zależało od okoliczności. Na razie nie były najlepsze, ale wiedziała, że coś wymyśli. Jak zawsze. Może nawet pomoże jej Dante… Może. Teraz jej kuzyn był u swojej siostrzenicy i w miarę ją to cieszyło. Przynajmniej on był bezpieczny.
W myślach przysięgła sobie, że jeśli uda jej się zwiać, na następną gwiazdkę kupi całej rodzinie jakieś porządne prezenty (oczywiście nie Oliverowi, jego synowi i imiennikowi, oraz jego upiornej żonie, do nich się nie przyznawała), a potem wróciła do ignorowania Victora.
Gdyby nie głód, bawiłaby się przy tym całkiem nieźle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz