W tym opowiadaniu występuje większość postaci, które poznaliście już na blogu. A przynajmniej - większość głównych. Natomiast cała historia jest trochę niezgodna z poprzednimi i przyszłymi rozdziałami i rozwojem zdarzeń w Kronikach: można powiedzieć, że zupełnie wyrwałyśmy ją z kontekstu.
W GOŚCINIE U
MCEVER’ÓW
Mijała właśnie czwarta godzina od rozpoczęcia burzy, kiedy, ledwo żywi, dowlekli się do celu.
Nie obyło się bez chwil wahania, jęków, skarg i zgrzytania zębami. Po całym dniu wędrówki, która na finiszu zafundowała im przemoczenie wszystkich warstw ubrań, utopienie się w błocie i skrzypiące narzekania Cherita, byli ledwo żywi, kiedy Dante przydusił przycisk dzwonka przy drzwiach.
-Jesteś pewien, że dobrze nas tu przyjmą? – z powątpiewaniem spytała Sophie, wyrzynając połę nasiąkniętej wodą kurtki.
-Nie.
-Bardzo to optymistyczne. – mruknęła Zhalia. – Mógłbyś powtórzyć, kto z twojej rodziny tu mieszka?
Łowca pospiesznie uciekł wzrokiem gdzieś w bok.
-Hm… nie. Nie mógłbym. – natarczywy dźwięk dzwonka po raz kolejny przeciął cisze, świdrując uszy i docierając gdzieś w głąb czaszki.
Lok i Sophie na krótką chwile skrzyżowali spojrzenia.
-Jesteś jakiś taki nerwowy. – poinformowała byłego mentora dziewczyna.
-Nie, nie jestem. – szorstko uciął Dante. Puścił przycisk dzwonka i z zadowoleniem nietypowym dla kogoś, kto właśnie ponownie wychodzi w ulewę, odwrócił się na pięcie. – Cóż, najwyraźniej nikogo nie ma. Chodźcie, znajdziemy nocleg gdzie indziej.
-Przecież w całym domu świecą się światła – skrzekliwie zakomunikował mu Cherit.
-Sądzę, że to przeoczenie właściciela.
„Trzeba się stąd wynosić, zanim…” – zaczął w myślach.
Tuż za nim coś skrzypnęło przeciągle.
-Wujek Dante! Co ty tu robisz?
„…ktoś otworzy drzwi.”
Spojrzał przez ramię na osobę, która stała w progu, na tle światła. Na ostatnią osobę, której by się tu spodziewał.
-A ty, Madeleine?
Wakacyjna, zbiorowa wycieczka po wybrzeżu Francji. Co jeszcze, Lok?
Łowca sam siebie zdziwił, godząc się na taki urlop. A w jeszcze większe zdumienie wprawiło go typowo górskie obuwie Sophie i fakt, że Zhalia pomieściła się spokojnie do jednej walizki. Zazwyczaj z takimi rzeczami był u nich problem. A tym razem wszystko szło niesamowicie gładko.
Wszystko szło jak z płatka do momentu, w którym budząc się rano na jednej z francuskich plaż odkryli, że całe niebo zakryło szare kłębowisko chmur. Oczywiście, znajdowali się blisko pięćdziesiąt kilometrów od najbliższego miasta, oczywiście nie mieli przy sobie żadnych kurtek i oczywiście, optymistyczny plan zbudowania prowizorycznego schronienia z gałęzi i trawy nikomu nie przypadł do gustu.
Trochę mniej optymistyczna taktyka Zhalii pod tytułem „Utopmy się” również nie została powitana zbyt entuzjastycznie.
Wreszcie, po kilkunastu godzinach marszu dotarli do Marsylii. Było już grubo po dwudziestej drugiej, nie chciało im się szukać żadnego hotelu, a Dante nagle przypomniał sobie o pewnej krewnej…
Dom Silvy McEver nie był miejscem, które cieszyło się szczególnie dobrą sławą w rodzinie Vale’ów. Było tak z wielu, często wyjątkowo złożonych powodów, ale ten główny był bardzo prosty i niezmienny.
Dom Silvy McEver jakimś dziwnym trafem zamieszkiwał nie kto inny, tylko Silva McEver.
A to niespodzianka.
Dlatego Dante długo zwlekał z zaproponowaniem swojej byłej drużynie noclegu w tym właśnie miejscu. Ale była noc, padało, a dowództwo Fundacji nie mogło im tym razem pomóc, więc w końcu zgodził się na ten rozpaczliwy krok.
No cóż, teraz żałował.
-Więc, mówiąc szczerze, ciężko to wytłumaczyć. – zaczęła monolog Madeleine, z rękami w kieszeniach wchodząc w głąb holu. – Zaczęło się od „Hej, mamy weekend!”, potoczyło torem „Nikolaj, przestań kuć tą matmę, nie obchodzi mnie, że mamy test w środę”, „Co ty na to, żebyśmy oglądnęli coś z wypożyczalni.”, „Nie, Nikolaj, to nie może być film o genialnym uczniu klasy matematyczno-fizycznej”, „Zamiast kroniki historycznej Oksfordu wolałabym zobaczyć „Szybkich i wściekłych, wiesz?”, oraz „Ej! A co ty na to, żeby uprzykrzyć sobotę Julii???”. Nie będę was wtajemniczać w moralne pouczenia Nikolaja, bo to nudne. – z flegmą dodała łowczyni, ale błyskawicznie się ożywiła. – W każdym razie, potem był problem, bo nie mogliśmy jej znaleźć, wyobraź sobie wujku, że ten chip, który zaszyłam w jej torbie się psuje, musieliśmy odwiedzić mnóstwo osób, kilka zaszantażować, a jedna taka stara wiedź… obywatelka, rzuciła się na nas z siekierą, wyobrażacie sobie? Ja po prostu nie mogę tego pojąć! Uprzejmie pytamy się, czy nie wie, gdzie Julia, a ona na nas z siekierą! Z s i e k i e r ą! Niepojęte! No dobrze, może i włamaliśmy się do jej domu i zjadłam trzy czy cztery kawałki ciasta z blachy, ale kto by pomyślał, żeby TAK reagować! Nie rozumiem takich ludzi… Hej, wszystko OK.?
Maddy wbiła idealnie niewinne spojrzenie w drużynę łowców, która znieruchomiała przy czynności zdejmowania butów i tylko mierzyła ją pełnym zgrozy spojrzeniem.
-Ona chciała powiedzieć, że mieliśmy pewne utrudnienia, ale dzięki pomocy pewnej uroczej starszej pani udało nam się po przyjeździe do Marsylii względnie łatwo odnaleźć dom pani Silvy i Julię. – krzyknął Nikolaj gdzieś z kuchni.
-To nie była żadna „urocza, starsza pani”! – zaprotestowała Madeleine. – Założę się, że ma na sumieniu co najmniej kilka morderstw!
Dante posłał przyjaciołom odrobinę napięty uśmiech.
-To moja siostrzenica, Madeleine Vale.
Maddy przybrała swoją najbardziej zachęcającą minę.
-Cześć. – powiedział w końcu Lok.
-Hej. Miło was poznać. Nie musicie się przedstawiać, wiem, kim jesteście. Nie ma z wami przypadkiem Cherita?
-Jestem! – biały, skrzydlaty tytan wystrzelił spod kapuzy przyjaciela i sfrunął na niską półkę, długim ogonem zamiatając ziemię. – Co u ciebie? Zdołałaś już jakoś pozbyć się Cyryla?
W następnej chwili z piętra dobiegł ich wrzask przerażenia. Lampa nad ich głowami zachwiała się wyraźnie.
-Jak widzisz, nie. – z ciężkim westchnieniem odparła Maddy.
Właśnie ten moment wybrał sobie Nikolaj, żeby wyjrzeć z kuchni. Powoli przesunął spojrzeniem po przyjaciółce, jej wuju, drużynie właśnie pozbywającej się niewyobrażalnie wielu warstw ubrań i wreszcie zatrzymał wzrok na latającym, białym gargulcu. Wyglądał na dosyć skonfundowanego.
-Hm… Pani Silvo? – zawołał w stronę schodów.
Uszu wszystkich zgromadzonych doszły odgłosy bieganiny, kilka stłumionych przekleństw, szczęk żelaza, a wreszcie – odpowiedź.
-Tak, Nikolaj?
-Czy ma pani w lodówce dżem?
-Nie, granaty przeciwpiechotne. OCZYWIŚCIE, że mam w lodówce dżem!
-Bez żadnych dodatków?
Na górze rozgrywała się najwyraźniej jakaś wstrząsająca bitwa. Wnioskując z odgłosów, Strażniczka właśnie toczyła bój z tuzinem antyterrorystów.
-Błagam cię… Truskawki, cukier i tak dalej.
-Narkotyki?
-W zamrażarce, za mięsem. – sarkastycznie odparła Silva.
-Okej, dziękuje! – Nikolaj powrócił wzrokiem do Cherita, a potem zapytał ze śmiertelnym spokojem. – Madeleine, ty też widzisz białego nietoperza siedzącego na kredensie?
-Powiedziałabym raczej, że to półka na buty.
-MADELEINE!
-Jeny… Cherit, to jest Nikolaj. Nikolaj – Cherit.
-Czeeeść. – chłopak z zakłopotaniem uśmiechnął się do tytana.
-Hej. – gargulec przyglądał mu się z żywym zainteresowaniem. – Jesteś tym przyjacielem Maddy, o którym mówił Dante?
-Tak przypuszczam. A wy… no tak. – przyszły profesor Oksfordu, a aktualnie ofiara rodu Vale’ów, rzucił drużynie Hutnik współczujące spojrzenie. – Miło mi was poznać. Słuchajcie, kiepska sprawa, ale trafiliśmy tu w najgorszy dzień w roku.
O ile było to możliwe, Dante zbladł o kilka odcieni.
-Tylko mi nie mów, że wpadliśmy na coroczny zjazd rodu McEver.
-Coroczny zjazd… - zaczęła Zhalia.
-Nie, tak źle jeszcze nie jest. Po prostu wynikły pewne problemy i nie jesteśmy jedynymi osobami, które się tu przyplątały.
Sophie powędrowała tęsknym spojrzeniem w kierunku drzwi. Może jednak deszcz nie był taki zły…?
-Zresztą, chodźcie. – Maddy skinęła na nich głową i odwróciła się w kierunku schodów.
Najlepsza ekipa Fundacji ruszyła za nią ze zjawiskowo zbolałymi minami. To był naprawdę bardzo dziwny dzień.
-Więc… kto tu jeszcze jest? – zapytał Dante, kiedy wspinali się w górę.
-Cóż. – Madeleine zmarszczyła brwi. – Julia, rzecz jasna…
Z piętra dobiegł ich dźwięk złowróżbnie kojarzący się z rozbijaniem mebli.
-…Valerian też, oczywiście…
Schody zatrzęsły się, kiedy gdzieś nad ich głowami coś – lub ktoś – z hukiem upadło na ziemie.
-…i Cyryl. No i Metody. – kontynuowała wyliczanie.
Ktoś na górze wydał z siebie triumfalny ryk, który błyskawicznie przemienił się we wrzask. Tupot nóg zatrząsł sufitem, a potem rozległo się wściekłe, nie do końca zrozumiałe wołanie.
-Idioto, stań na chwile, bo nie zgaszę ci tych włosów!
-I ciocia Silva, rzecz jasna. – zakończyła Madeleine.
-METODY VALE, NATYCHMIAST ZOSTAW MOJĄ GAŚNICE!!!
-Silva. Tak. – mruknął Dante.
Lok zatrzymał się na moment.
-Na pewno chcemy tam iść? – upewnił się pospiesznie.
-Cóż…
-W zasadzie…
-Jasne, że tak. – stanowczo odparł Cherit, dla podkreślenia tych słów mocniej tnąc skrzydłami powietrze. Uniósł się o kilka centymetrów, a potem znowu opadł, lądując na ramieniu Madeleine. – Idziemy!
-Wszystko będzie w porządku – uspokajająco wtrąciła dziewczyna. Drużyna jakby odprężyła się na moment. – O ile spisaliście testamenty.
I znów wbiły się w nią trzy pary pełnych niedowierzania oczu.
-Ona żartuje. – pospieszył z zapewnieniem Nikolaj.
-Żartuje, właśnie. – dodał Dante.
Wspięli się po ostatnich stopniach i znaleźli na piętrze. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało normalnie…
…do momentu, w którym tuż przed ich nosem przebiegł dzieciak w całości pokryty białą pianą, a w ślad za nim jasnowłosy okularnik z gaśnicą w ręku oraz banda na wpół przeźroczystych, zielonych wojowników.
-Po chwili zastanowienia… - zaczął Cherit.
Madeleine dogoniła go dopiero w połowie schodów.
Zdaniem Silvy McEver wszystko szło po prostu doskonale, do momentu, w którym pojawili się ci przeklęci Vale’owie.
Chwile wcześniej spokojnie czytała, zwinięta w kłębek na kanapie, kątem oka obserwując walkę Valeriana i Julii – a teraz? Walczyła z dwustoma wojownikami-widmo, ponieważ ten geniusz, Cyryl Vale, zamiast wpisać dwa, dodał na końcu dwa zera. Pięknie.
To miał być tylko trening, nic więcej. Już kilka lat temu mąż jej przyjaciółki, Strażnik, zainstalował jej coś takiego: prostą, elegancką maszynerie, dzięki której można było przywołać pewną liczbę przeciwników. Samemu wybierało się ustawienia: uzbrojenie, zdolności, masę. Było w tym trochę techniki, ale o wiele więcej magii.
Julia pytała się, czy może na tym poćwiczyć. A potem ten idiota… Dwustu! Dwustu elitarnych gwardzistów z Tybetańskiej Świątyni Gór! Boże, to przebija wszystkie dotychczasowe wpadki Vale’ów!
Co gorsza, zaraz po tym, jak jej brat zawalił sprawę, Madeleine Vale spokojnie poszła sobie robić kanapki. Kanapki! A co na to Cyryl?
Próbował grozić wojownikom pogrzebaczem. I podpalił zasłony.
Silva obróciła się, tnąc dookoła dwoma jednosiecznymi mieczami. Zanurkowała, płynnie wymierzając cios z dołu do góry, a potem przycisnęła do siebie ramiona, krzyżując ręce w nadgarstkach – oba ostrza w dół, przylegające do ciała – i zawirowała, unikając uderzenia.
Zaatakowała tym razem od tyłu, przecinając widmowe tkanki, szarpnęła w bok i zablokowała szable drugiego przeciwnika, rozsiewającą dookoła upiorny, zielonkawy blask.
-Ależ wy… mnie… wkurzacie. – syknęła. Cofnęła się o krok, rzuciła w dół, unikając ostrza i cięła bez patrzenia.
Kolejny wojownik rozpadł się z wolna na kawałki i zdematerializował.
Strażniczka nie traciła czasu na rozglądnięcie się dookoła – i tak wiedziała, że została w pokoju sama, o ile nie liczyć rozbitych mebli. Ciekawe, jak zareaguje Ikar Vale, kiedy dostanie rachunek za zniszczenie mienia osobistego.
W przejściu na korytarz rzuciło się na nią sześciu. Zaatakowała jedną z par równocześnie, z dwóch stron, jednym ostrzem tnąc nisko, ku lewej stronie, a drugim: wysoko, na wysokości podgardla, ku prawej. Obróciła się, kopiąc kolejnego pod kolanem i ucinając głowę, kiedy się zachwiał. Trzech następnych… cóż. Dopadła ściany, uderzając o nią plecami. Niezbyt wygodna pozycja, chyba, że… Z czarującym uśmiechem wsunęła jedno ostrze za szafę, stojącą po jej lewej stronie i wykorzystała je jak dźwignie.
Mebel z ogłuszającym hukiem zwalił się na środku korytarza, przygniatając dwóch gwardzistów. Silva dobiła ostatniego jednym ciosem, przebiegła po szafie i zastygła w bezruchu.
Tylko Dantego Vale’a jej tutaj brakowało.
Nabrała powietrza w płuca.
-Schylcie się!
Kuzyn potoczył wzrokiem po korytarzu, wreszcie napotykając jej spojrzenie.
-Co?
-SCHYLCIE SIĘ! JUŻ!
Łowcy błyskawicznie przylgnęli do ziemi: w ostatniej chwili, bo Valerian wypadł właśnie z najbliższego pokoju i szarpiąc się z jednym z wojowników, przefrunął nad poręczą i sturlał się po stopniach.
-Nic mi nie jest! – wykrzyknął z dołu.
W następnym momencie Julia wyłoniła się z tego samego pomieszczenia, co on przed chwilą. Jej dłoń rozjarzyła się żółtawym blaskiem, a dwaj przeciwnicy, w z którymi się mierzyła, wyparowali z sykiem. Jeden z zielonkawo połyskujących mieczy chwile jeszcze drgał na podłodze, zanim rozpadł się i zniknął.
Łowczyni potoczyła wzrokiem dookoła, zatrzymując go na grupie, która rozłożyła się na całej szerokości schodów, wbijając w nią przerażone spojrzenia. Tylko Dante, Madeleine i Cherit jakoś znosili sytuacje.
-Wiecie, generalnie rzecz biorąc, widziałem już gorsze sytuacje z ich udziałem – flegmatycznie poinformował drużynę Nikolaj.
-Nie chcę wiedzieć. – ucięła Zhalia.
Z wolna podnieśli się na równe nogi. Po całym piętrze unosił się zapach dymu, większość mebli była rozbita w drobny mak, a uciekający Cyryl pozostawił na posadzce tuzin białych śladów.
Wszyscy milczeli przez moment.
-Witajcie w gościnie u McEver’ów. – powiedziała w końcu Silva, z rozbawieniem przyglądając się grupie, szczególnie zaś skupiając wzrok na Zhalii. – Drwa w kominku już płoną.
-I zasłony. – sceptycznie dodała Julia. – I w sumie łóżko gościnne też.
-Mam nadzieje, że nie będzie wam przeszkadzało spanie na podłodze. Oczywiście, otrzymacie koce, jeśli jakieś ocaleją. Wszyscy, oprócz Dantego.
-A ja co dostane? – zapytał z pewnym niepokojem.
-Rachunek. I może jeszcze czymś cię walnę.
Łowca z pełnym zrozumieniem skinął głową.
-Tego właśnie się spodziewałem. Drużyno, to moja kuzynka, Silva, to jej bratanica, Julia, a ten pod schodami to Valerian. To są Lok, Zhalia i Sophie.
-Hej. – Lok jako jedyny z ekipy zdobył się na uśmiech. – Proszę, powiedz, że nie zawsze tak to u ciebie wygląda, kiedy masz gości.
Strażniczka beztrosko wzruszyła ramionami.
-Zwykle jeszcze zatapiają mi pół domu. Ale nie ma z tym większego, problemu, ponieważ… - dziki wrzask przerwał jej w pół zdania. Gniewnie zmrużyła oczy. – Dante, obiecuje ci, że jeśli Cyryl chociażby tknął moją kolekcje broni, książki lub kolekcje francuskich imperialistów, OBOJE będziecie spać w piwnicy. I nie sądzę, żebym zajrzała do niej przez najbliższy rok.
-Imperialistów, powiadasz?
Silva okręciła rękojeść miecza w dłoni, kierując jego ostrze w tył: wojownik, który próbował ją zaatakować, wytrzeszczył oczy i upuścił krótki nóż, gdy ostrze wbiło mu się w żołądek.
Westchnęła – zabrzmiało to bardziej jak warkot.
-Nie sądziłam, że kiedyś to powiem, ale… chodźmy uratować twoich siostrzeńców.
-I twoich imperialistów?
-Przymknij się, Vale.
-No stój! Stój kretynie, próbuje wycelować! – wrzasnął Metody.
Cyryl Vale gwałtownie pchnął drzwi i z poślizgiem wjechał do pokoju, prawie rozbijając się o stół. Rozszerzonymi ze strachu oczyma spojrzał na brata, który pędził na niego z gaśnicą i w mgnieniu oka rzucił się w kierunku okien.
-Nie rób z siebie idioty, nie wiem, czy ugasiłem ci te włosy! – zaprotestował jego bliźniak, biegnąc w ślad za nim.
Chłopak nabrał powietrza w płuca i ryknął na cały głos, na moment dekoncentrując Metodego. Brzmiało to mniej więcej tak jak „Ecie ooooooo!!! Jes smacznieszy!!!”, jakkolwiek każde ze słów brzmiało odrobinę niewyraźne, zagłuszone przez pianę, której nałykał się podczas ucieczki.
W następnej chwili Cyryl otwarł okno, wspiął się na parapet i w rekordowym tempie zniknął bratu z oczu.
-Daje słowo, nie rozumiem tego wariata. – wściekle wymamrotał Metody, odwracając się na pięcie. – Jak taki geniusz jak ja może być spokrewniony z takim tępakiem, jak…
Zamilkł, patrząc z żądne krwi oczy pięciu gwardzistów, którzy ustawili się przed nim, zagradzając drogę do wyjścia.
-Zapomniałem o was, panowie. – z powagą oznajmił chłopak.
A potem rzucił się do ucieczki.
-Czy powinienem ci przypominać, że obiecałaś uratować moich siostrzeńców? – w trzy minuty później zapytał Dante, opierając się o framugę drzwi.
Silva pokręciła głową, nie odrywając oczu od sceny, która rozgrywała się kilka metrów dalej.
-Po pierwsze nic nie obiecywałam. Po drugie, tu widzę tylko jednego.
-Teoretycznie, Cyryl mógł odkryć swoją tajną moc. Za dnia udaje głupka, a w nocy ćwiczy razem ze swoim senseiem. Wiecie, wali pięściami w palmy kokosowe, nosi wodę w dziurawych wiadrach, ćwiczy cierpliwość, całymi godzinami wpatrując się w kamień leżący na kamieniu leżącym na kamieniu, odnajduje w sobie spokój dzięki seriom medytacji, wreszcie zaś, po kawałku, staje się dosyć silny, by zmieniać postać. I teraz, chcąc podstępem zabić Metodego, przemienił się w jednego z tych śmiesznych gości z mieczami i zaczął go gonić. ALBO, sam przemienił się w Metodego, a Metodego przemienił w śmiesznego gościa, żebyśmy go zabili… Moment. Ale wtedy on by się znowu przemienił z Metodego w Cyryla i byśmy wiedzieli, że on to nie był on tylko on. Rzecz jasna, mógłby jeszcze udawać, że jest Metodym, który nie ma już wady wzroku. Ale chyba poziom inteligencji by go wydał. A tak w zasadzie to czemu Cyryl chce zabić Metodego?
-Nikolaj, zaknebluj ją proszę.
-To by było nielojalne.
-Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że ty od tego nie dostajesz migreny?
Cała grupa cisnęła się w drzwiach, obserwując, jak Metody Vale ucieka przed piątką widmowych wojowników dookoła stołu. Co chwila przystawał, walił któregoś z nich gaśnicą i biegł dalej, wrzeszcząc. Zaraz potem znów się zatrzymywał, chwalił się swoimi zdolnościami dyplomaty i usiłował „przemówić do waszych małych, tępych móżdżków”, po czym znów biegł, bo gwardziści rzucali się na niego z jeszcze większą nienawiścią w oczach.
-Ktoś mógłby to nagrać. – flegmatycznie zauważyła Zhalia.
-Macie kamerę? – z nadzieją zapytał Cherit.
Dante posłał im ciężkie spojrzenie.
-Chciałbym zauważyć, że to mój siostrzeniec.
-Przecież o tym wiemy – zaprotestował Lok. – Nie, ja nie mam kamery. Ale może Sophie…
-To się nazywa przyjaciele do grobowej deski.
-Ani słowa więcej, Silvo.
Valerian Phantomhim i Julia stali najbardziej z tyłu, komentując całą tą akcje po swojemu.
-Ciekawe, gdzie się podział Cyryl. – wtrącił chłopak niewinnym głosem.
Łowczyni przyjrzała mu się podejrzliwie. Jej przyjaciel mówił tak tylko wtedy, kiedy wiedział o czymś bardzo, bardzo ciekawym.
-Nie mam pojęcia. Może wyskoczył przez okno. – wskazała głową otwarte, trzaskające na wietrze okiennice.
-Naprawdę? Sądzisz, że może być tak głupi, żeby próbować latać? – zapytał z rozbawieniem.
Julia posłała mu spojrzenie pełne politowania.
-To w końcu Vale.
-Oceniacie ich aż tak nisko?
-W ogóle ich nie oceniamy. Są dla nas jak skorupiaki.
-Jadalne?
-Bezmyślne. – dziewczyna zmarszczyła brwi. – Dobra, mów natychmiast, czemu tak się na mnie patrzysz.
-Cóż… Widziałem, jak Cyryl podpalił zasłony i łóżko. Natomiast nie mam pojęcia, jak zrobił to sobie z włosami.
Julia nie powstrzymała uśmiechu. Jakkolwiek to było nieprawdopodobne, jej czerwonowłosy przyjaciel najwyraźniej wiedział o wszystkim.
-Sugerujesz, że ktoś mógł się do niego zakraść i mu je podpalić? Jak możesz! To przecież byłoby podłe.
Valerian odpowiedział jej uśmiechem.
-Owszem. Niewyobrażalnie podłe.
W następnej chwili Dantemu udało się wepchnąć Silve do pokoju, siłą rzeczy zmuszając ją do pozbycia się widmowych wojowników.
Lok Lambert już do końca życia miał żałować, że nie wziął z domu kamery.
-Chcesz powiedzieć – z wolna zapytał Valerian. – Że zaatakowaliście ciocie Rozę?
-Nie. – Madeleine nie grzeszyła cierpliwością. – Chcę powiedzieć, że kiedy zupełnie uprzejmie zapytaliśmy się takiej wiedźmy, która jest z tobą spokrewniona i u której podobno mieszkasz, gdzie może być Julia, ta bestia rzuciła się na nas z siekierą! I za co to? Zjadłam jej tylko kawałek ciasta! Tyle, co nic! – dziewczyna zawahała się pod ciężkim spojrzeniem łowcy. – Okej… Dwa kawałki. Góra trzy. To już moje ostatnie słowo!
-Pięć. – doinformował zebranych Nikolaj, bez pośpiechu kartkując jakąś książkę. – Pięć kawałków.
Pół godziny później, po ugaszeniu ognia, siedzieli razem w salonie. Najwyraźniej ani fakt pożaru, ani ataku dwustu widmowych gwardzistów, ani wreszcie fakt, że połowa jej księgozbioru została pozwalana z półek przez Cyryla nie zdołał zepsuć Silvie humoru, kiedy tylko usiadła wreszcie spokojnie i mogła porozmawiać z Zhalią.
Fakt, Dante usłyszał mimochodem kilka słów z ich rozmowy. Gorzej, że były to słowa typu: „był dziwnym dzieckiem”, „nie uwierzysz, co robił, kiedy miał pięć lat”, „jego pierwszą dziewczynę” oraz dłuższe „Czekaj, dam ci swój numer. Jestem pewna, że się zaprzyjaźnimy”. W momencie, w którym Strażniczka zaofiarowała się pokazać Zhalii zdjęcia swojego kuzyna z dzieciństwa, łowca miał już doszczętnie zszarpane nerwy.
-W gruncie rzeczy. – stwierdziła Sophie, obracając figurkę od krimy w palcach. – Masz całkiem fajnych krewnych.
-Nie powiedziałbym. Lok, skup się! – Dante zmarszczył brwi. Tłumaczenie zasad tradycyjnej gry łowców samo w sobie było trudne, a stawało się jeszcze trudniejsze, kiedy ktoś nie słuchał.
-O… wybacz. Po prostu patrzyłem, co robi Cherit.
Cała trójka równocześnie powędrowała wzrokiem w kierunku tytana, który właśnie krążył nad sufitem ze sztyletem w przednich łapkach. Nagle coś szarpnęło go w dół i wylądował tuż przed Julią McEver.
-Za ogon? – poskarżył się.
-Było nie kraść mojej broni!
-Radziłbym ci uważać. – z pseudofilozoficzną miną zauważył Metody, wyglądając znad „Stu podstawowych zadań matematycznych dla studentów”. – McEver’owie są szaleni na punkcie swojej broni.
Właśnie w tej chwili Dante usłyszał z ust swojej kuzynki słowo, które brzmiało zupełnie jak „ślub” i nawet kosmici, wdzierający się do domu, nie zdołaliby wydobyć go z szoku.
Nad ranem, tuż po pożegnaniu się z kuzynem, Silva dłuższą chwile stała w drzwiach. Coś kołatało się na obrzeżach jej umysłu, ale krople deszczu, w nieregularnym, słabnącym już tempie uderzające o ziemie zagłuszały jej myśli. Zmarszczyła brwi.
-Wszystko w porządku, ciociu Silvo? – zapytała Julia, wyglądając na korytarz.
-Tak, oczywiście. Tyle tylko, że jestem przekonana, że o czymś zapomniałam… Mniejsza z tym. To chyba nic ważnego.
Dla Cyryla Vale’a, który całą noc przesiedział na dachu, w strugach deszczu, z pewnością było to coś ważnego.
Ale nie wymagajmy zbyt wiele od McEver’ów…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz