51
Silva uznała ten dzień za – jak na razie – najgorszy podczas całych wakacji.
Nic nie poszło tak jak powinno. Wiadomości, które podała im Veronica, były nie szczegółowe, Madeleine trzeba było ponad godzinę przekonywać, zanim przemogła się i usiadła z Arashim przy jednym stole, a Cyryl wyglądał na załamanego nerwowo. Jedynymi szczęśliwymi podczas kolacji byli Adrian i Natalia, ale Strażniczka nie widziała potrzeby, żeby wypytywać ich z przeżytego dnia. Jej kuzyn najwyraźniej też nie.
Po wspólnie zjedzonym z grupą posiłku wymówiła się zmęczeniem – po minie Dantego wnioskowała, że nie uwierzył, ale niezbyt ją to obchodziło – i poszła do swojego hotelowego pokoju.
Przez następną godzinę siedziała po turecku na łóżku i słuchała, jak po kolei wszyscy przechodzą korytarzem obok jej drzwi i udają się do swoich pokojów. Zazdrościła im skrycie, że będzie im dane przespać noc. Wiedziała, że sama nie zamknie oczu do rana.
Po dwudziestej trzeciej bezszelestnie wstała z posłania i przebrała się w czarne ubranie. Ukryła jasne włosy pod kapturem, sprawdziła pośpiesznie, czy pełen stój nie blokuje jej ruchów, upewniła się co do położenia broni – wzięła kilka sztyletów oraz długi miecz, który przerzuciła przez plecy – i uśmiechnęła się z zadowoleniem.
Pożałowała po raz ostatni faktu, że idzie z całkowicie pokojową misją i zamknęła drzwi pokoju na klucz.
Trzeba wyjść po staremu.
Oknem.
*
Silve trochę zirytował fakt, że Nowy Jork w ogóle nie spał. Nie było tu ciemnych uliczek, którymi mogła się przekradać, ani niskich dachów, z których mogła by przeskakiwać z jednego na drugi. Natomiast każdy cal miasta był oświetlony jasnymi neonami, ulice pełne ludzi, a zamiast tych wymarzonych domków stały nieprzyzwoicie wysokie wieżowce.
Oceniła, że nie jest to dobre miejsce na misje, ale raczej nie miała szans. Udała się w pewne miejsce po informacje i teraz wiedziała już, gdzie szukać. W najlepszym hotelu w mieście, no jasne.
Czy oni w ogóle znają takie pojęcie jak kamuflaż?
Chwile stała, oparta o ścianę, naprzeciw wejścia do hotelu i myślała. Pokoje dwieście sześć i dwieście osiem na czwartym piętrze. Jak tam się dostać? Windą? Za mało efektowne. Przewodem wentylacyjnym? Za bardzo efektowne. Oknem? Wyobraziła sobie, jak kobieta, której szukała z wrzaskiem odskakuje na widok wchodzącej parapetem, uzbrojonej postaci i uśmiechnęła się mimowolnie.
Nie, oknem jednak nie. Za dużo zachodu. Może więc… zwęziła oczy, z zadartą głową przyglądając się drapaczowi chmur. Jej pomysłowi brakowało wyobraźni i finezji, ale za bardzo chciało jej się spać.
No dobra. Więc jednak windą. Drzwi otworzy bez trudu. Kamery? Bez problemu, wiedziała, jak ich unikać, chociaż łatwe to nie było.
Silva rzuciła okiem na zegarek. Która to… dwudziesta czwarta. Trochę znała się na tych wielkich nowojorskich hotelach – wiedziała, że ten mieścił kasyno w podziemiach. I wiedziała, że było zamykane o pierwszej w nocy, a żaden nowicjusz by się temu nie oparł.
Więc ma godzinę. Dziesięć minut na wejście do holu niezauważonym, pięć minut na jazdę windą, kolejne dziesięć, jeśli na czwartym piętrze będzie chciała unikać kamer. Trzy na otworzenie drzwi. Dwadzieścia osiem minut roboty, więc trzydzieści dwie dla siebie. Dobrze wiedziała, jak je wykorzysta.
*
-Dobranoc. – Scarlett czarująco uśmiechnęła się do Montehue i lekko pocałowała go w policzek.
-Dobranoc. – odpowiedział jej uśmiechem.
Kobieta w zamyśleniu ruszyła korytarzem. Kasyno było świetne, trochę wygrała, trochę przegrała, w zasadzie wyszła na zero, bo nie grała bez umiaru. Cały czas nie zapominała, że musi być czujna: w końcu mieli w razie potrzeby wspomóc Dantego, jego siostrzeńców i… i resztę. Co innego, że łowca, któremu mieli pomagać, nie miał najmniejszego pojęcia o tym, że nie zostali w Japonii.
Cóż, Dante był w gruncie rzeczy ufny jak dziecko.
Scarlett otworzyła kluczem drzwi do pokoju i pchnęła je lekko, nucąc pod nosem. Zawirowała w progu, roześmiała się cicho i przycisnęła kontakt.
Mała torebka wypadła jej z ręki i uderzyła o ziemię. Jak zahipnotyzowana patrzyła na popijającą kawę Silve McEver, która wygodnie rozparła się w fotelu, wykładając założone jedna na drugą nogi na stół i czytała książkę w twardej oprawie.
Na widok Scarlett uniosła głowę i uśmiechnęła się, trochę czarująco, a trochę kpiąco, unosząc papierowy kubek w niemym pozdrowieniu.
-Spóźniłaś się – stwierdziła sucho. - Czekam od godziny. Ale to nic, bo czytam właśnie świetny wiersz. Osobiście uwielbiam Henley’a, chociaż niektórzy twierdzili, że jest grafomanem. A jakie ty masz o nim zdanie?
-Jak ty... Tutaj?
-Tak, tutaj. – Silva wstała miękko, odkładając książkę i kawę. – Niewyobrażalnie mi się nie chciało za wami latać, widzisz, czasami nawet ja muszę się przespać, ale stwierdziłam, że to mój obywatelski obowiązek.
-Niby dlaczego? – Scarlett tęsknie popatrzyła na korytarz, jakby chciała zwiać, ale w końcu bohatersko zamknęła za sobą drzwi. Oparła się o nie i westchnęła cicho.
-Dlaczego czasami muszę się przespać? – ironicznie upewniła się Silva.
-Nie, dlaczego stwierdziłaś, że to twój obywatelski obowiązek.
-A, no tak. – Strażniczka podeszła do okna i wyglądnęła przez nie ciekawie. – Masz fajny widok z okna, prawie ci zazdroszczę. Co do mojego obywatelskiego obowiązku: chciałabym zauważyć, że nas śledzicie. Ty i Montehue.
-Jesteśmy na wakacjach. – warknęła Scarlett.
-Chyba uważasz mnie za głupią. Już w Atenach was zauważyłam. Na targu. Wiesz, jakie jest prawdopodobieństwo, że nieświadomie pojechaliście za nami do tych wszystkich miejsc?
-Nie. I nie chcę wiedzieć.
-Mimo to cię poinformuje. Żadne. Czemu za nami jeździcie?
Łowczyni zawahała się na ułamek sekundy, wreszcie buntowniczo popatrzyła w oczy Strażniczce.
-Dla Dantego. Macie kłopoty, a on jest naszym przyjacielem.
-Moim też. – wyrwało się Silvie, zanim zdążyła ugryźć się w język.
-Raczej chłopakiem, nie? – Scarlett spojrzała na nią podejrzliwie.
-Tak, tak, chłopakiem. – przytaknęła, może odrobinę za szybko. – Słuchaj, nie pomagacie, raczej narażacie nas na większe ryzyko. Tam, w Atenach, na początku myślałam, że jesteście naszymi wrogami. Mogłam wam coś zrobić.
-Nie przeceniasz się przypadkiem?
Silva spojrzała na nią z oburzeniem.
-NIE. Nie macie pojęcia w co się pakujecie.
-Doprawdy? – prychnęła Scarlett. Błyszczały jej oczy. Była wściekła.
-Tak, owszem. A co do Dantego… bronie go ja.
-Kolejny powód, przez który się o niego boimy. – zakpiła łowczyni.
-Dobra. – Silva w jednej chwili odzyskała bezwzględny spokój ducha. Oparła się o szybę, w zamyśleniu patrząc na ulice w dole. – Widzę, że cię nie przekonam. Mogłabym iść do Montehue, rzeczywiście, ale jest pierwsza trzydzieści, a ja mam dziś w nocy napięty harmonogram. Po prostu uważajcie.
-Dziękuje za świetną radę. – Scarlett nie dała się łatwo uspokoić.
-Proszę bardzo. A teraz… - Strażniczka wzięła swoją książkę do ręki. – Naprawdę powinnaś czytać Henley’a. Szczególnie „Invictus” mi się podoba. Jak to szło... drugiej zwrotki nie pamiętam, więc powiem ci te inne… O!
Z głębi tej nocy wokół mnie
Z otchłani czarnej niczym piekło
Wszelakim bogom dzięki ślę
Za moją duszę nieulękłą
Za dolinami gniewu, łez
Majaczy przerażenie cieniem
Lecz groźby przyszłych dni ja nie
Witam i nie przywitam drżeniem
I co mi tam najwęższa z bram
I jaką karą chcą mnie skruszyć
Gdy panem doli mej - ja sam
I sam sternikiem mojej duszy
Silva skończył deklamować, skłoniła się krótko i nacisnęła włącznik światła. W ułamku sekundy Scarlett pogrążyła się w ciemności. Błyskawicznie podbiegła do kontaktu i nacisnęła go z całej siły. Odwróciła się gniewnie, chcąc jej wygarnąć od najgorszych, ale zastygła w pół ruchu.
Strażniczka zniknęła, pozostawiając tylko kubek po kawie i książkę, której kartki rozwiewał wiatr z otwartego na oścież okna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz