59
-Julio, czy jesteś pewna, że idziemy w dobrą stronę? – Arashi zadał pytanie najłagodniej i najniewinniej jak potrafił, widząc, że jego przyjaciółka jest wściekła.
-Ten GPS jest taki beznadziejny, że aż jestem zupełnie pewna i ZUPEŁNIE przekonana, że to diabelstwo wymyślił jakiś Vale. – wycharczała łowczyni, potrząsając gniewnie komórką.
-A na sto procent dobrze trzymasz ten telefon? – zapytał zabójca.
Obdarzyła go spojrzeniem zdolnym ubić na miejscu, ale on tylko uśmiechnął się bezradnie i wzruszył ramionami.
-Ciocia Silva będzie zła. – powiedziała z rezygnacją. – Koniecznie musiałeś wymyślić, żebyśmy szli do tej księgarni?
-Ale to był twój pomysł. – zauważył Arashi.
-Ale nie oponowałeś. – odparła z urazą. Zaraz jednak uspokoiła się. – Przepraszam, jestem podła. Traktuje cię, jakbyś był Maddy.
Wolała nie wspominać ani jemu, ani cioci Silvie, że w kilka godzin po rozmowie z policją, dostała SMS-a od kuzynki.
„Zabije cię, Jill.”
Istniały tajemnice i Tajemnice. Pierwsze były ogólnodostępne, drugie znanie niewielu i utrzymywane w sekrecie, wedle reguły, że im mniej osób wie, tym lepiej.
To był akurat ten drugi rodzaj.
-Nic się nie stało. – zabójca uśmiechnął się do niej. Robił to coraz częściej, z każdym dniem lepiej czując się w grupie.
Odpowiedziała uśmiechem.
-Stało się. Ciocia Silva na pewno będzie zła. Powiedziała, że dzisiaj mamy się trzymać blisko Sylwii McEver.
-Ale powiedziała też, że nawet, jeśli coś się stanie, mamy czekać. Na niewiele byśmy się jej przydali.
Julia westchnęła ciężko.
-Kocham ciocie. Bardziej niż rodziców, czy Olivera. Oni mnie nie chcą, ona widzi, że kiedyś mogę być… no wiesz. KIMŚ. Nie lubie jej zawodzić.
-Jeśli naprawdę coś dla niej znaczysz, wybaczy ci błędy. – filozoficznie stwierdził Arashi.
Julia zatrzymała się i odwróciła twarzą do niego, odgarniając grzywkę z oczu.
-No, przyznaj się – uśmiechnęła się. – To BYŁ tekst z ciasteczka z wróżbą, nie?
-Może. – niechętnie odparł zabójca.
Łowczyni roześmiała się.
-No dobra, chodź. Nie mamy całego dnia.
*
-Nie doszliśmy jeszcze nawet do goryli! – poskarżyła się Madeleine. – O! Pan Montehue, pani Byrne….
Niezdecydowana grupa składająca się z trzech Vale’ów, dwóch McEver’ów i dwójki Batesów stała w drzwiach. Dante zadzwonił do nich pół godziny temu, każąc natychmiast przyjść pod wskazany adres, który okazał się całkiem dużym mieszkaniem w centrum.
Teraz wuj Maddy przyłożył palec do ust. Razem z Montehue siedzieli nad książką telefoniczną, zapisując wybrane numery. Obok nich Scarlett rozmawiała przez komórkę, nienaturalnym dla niej, podniesionym i lekko piskliwym głosem.
-Jak to? Dlaczego nie mogę zdobyć numeru do pani McEver? CZY PAN ZDAJE SOBIE SPRAWĘ, KIM JA JESTEM!?
-E… wujku? – Cyryl wytrzeszczył oczy na rozgrywającą się scenę.
Dante wstał z krzesła i zaprowadził ich do kuchni. Oparł się o blat stołu i westchnął ciężko.
-Wczoraj wieczorem dzwoniła do mnie Silva, Nikolaj może potwierdzić.
-Owszem, potwierdzam. – młody Bates skinął głową.
-I nie wyrzuciłem w końcu komórki przez okno, tak?
-Tak.
-Ale też nie odebrałem? Znaczy, odebrałem, ale nie dałem jej dojść do słowa, a potem odebrałeś ty?
-Też prawda.
-I w końcu nie przekazała nam tych informacji.
-No owszem.
-I dzwoniłem do niej dzisiaj, zaraz po rozmowie z Metzem i spotkaniu z Montehue i Scarlett, bo pomyślałem, że kiedy jest nas już troje, możemy osiągnąć coś więcej, ale mogły się przydać te jej informacje.
-Tego już nie potwierdzę. – zauważył Nikolaj.
-Nie martw się, nie musisz. W każdym razie, Silva nie odbiera. Wiem, że ma drugi telefon, i teraz szukamy jej innego numeru, ale z miernym skutkiem. I w sumie mam złe przeczucia.
-A Julia? Ona może mieć ten drugi numer cioci Silvy. – zauważył Adrian.
-A myślicie, że czemu was tu ściągnąłem? Ja nie mam komórki do Julii, niech zadzwoni któreś z was.
-Ja nie. – od razu wyrwała się Madeleine.
-W porządku, ty nie. Oliver, to twoja siostra, więc może…
-Ja się do niej nie przyznaje. – flegmatycznie stwierdził chłopak.
-Ja mogę. – zauważył gorąco Cyryl, ale nikt go nie słuchał, bo z ciężkim westchnieniem zaofiarował się Adrian.
Nie zdążył nawet wyjąć komórki z kieszeni, kiedy rozdzwonił się telefon Dantego. Łowca dopadł do niego w ułamku sekundy.
-Silva. – poinformował zebranych, naciskając zieloną słuchawkę. Chwile milczał, wsłuchując się w potok słów z drugiej strony. W końcu potoczył wzrokiem po grupie.
Był śmiertelnie blady.
*
Silva, widząc wchodzącą do swojego mieszkania Sylwie McEver, stwierdziła, że nadszedł czas.
Był już prawie wieczór, z dachu, na którym stała, górującego nad miastem, widziała sylwetki Arashiego i Julii biegnących w jej stronę i wiedziała, że będą tu za kilka minut. To była idealna pora, a ona miała już serdecznie dosyć tej zabawy w kotka i myszkę.
Co mogła jeszcze zrobić? No tak, zadzwonić do Dantego.
Nie odbierała od niego telefonów od rana, bo taki miała plan. A teraz… była najwyższa pora. Przymknęła oczy, zastanawiając się, czy to na pewno dobry pomysł. Ale nie widziała innego wyjścia.
Wybrała numer, nawet nie patrząc na wyświetlacz komórki, próbując opanować podenerwowanie, które miotało nią od poranka.
Odebrał błyskawicznie. Dobrze, nie miała wiele czasu.
-Cześć. Nic nie mów, bo mam tylko małą chwile, góra trzy minuty. Słuchaj, ja... nie zamierzam dłużej śledzić Sylwii. To nie ma sensu, nie mogę. Nie zamierzam narażać dłużej życia dziadka Seweryna, przecież mówiłeś mi, że to on z Rollingiem zrobili jej coś złego, więc na nim też może się mścić. To moja rodzina, nie będę ryzykowała. Dante, będziesz wściekły, wiem, ale ja muszę. Ktoś musi zginąć w tej rozgrywce, a nie może to być ani Rolling, ani Seweryn. – nerwowo przełknęła ślinę. Przygotowywała się przecież do tego, bo wiedziała, że w końcu to zrobi, ale teraz i tak było jej trudno. – To musi być ona, Dante. Ona lub ja, ale nie wierze, żeby mogła ze mną wygrać. Ty będziesz na mnie zły, ale… oni będą bezpieczni. Bezpieczni, rozumiesz? Muszę to zrobić, żeby oni byli… byli…
Urwała na chwile.
-Żeby nie byli narażeni. Trzymaj się, Dante. I, jakby co… nic o tym nie wiedziałeś, rozumiesz? Nic. I pozdrów Scarlett. Zapytaj się, czy przeczytała Henley’a. Trzymaj się. Na razie.
Rozłączyła się i wepchnęła komórkę do kieszeni. Nie miała czasu, żeby się roztkliwiać, do diaska. Arashi i Julia byli już niedaleko.
Dzwon kościoła naprzeciwko wybił dziewiętnastą. Czarne ptaki – kruki lub gawrony, nie była pewna – zerwały się z dzwonnicy i zaczęły wściekle kołować w powietrzu. Balansowała na piętach, bezmyślnie gapiąc się w niebo i licząc oddechy, panicznie pragnąc się uspokoić. Miała dosyć tej przeklętej zabawy. Miała dosyć tych wakacji. Miała dosyć… po prostu dosyć.
W końcu jej oddech się wyrównał.
-Pora złożyć wizytę matce chrzestnej. – mruknęła pod nosem. – I poważnie z nią pogadać. Od trzydziestu lat nie dostałam od niej ani jednego prezentu na urodziny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz