niedziela, 29 listopada 2015

5



Następnego dnia rano Dante kończył właśnie dopijać kawę, kiedy do jego mieszkania wparowała Silva.
 -Cześć. – bez skrępowania usiadła w salonie naprzeciw niego, rzucając torbę w kąt.
 -Drzwi były zamknięte. – zauważył z lekkim zdziwieniem, spokojnie podnosząc kubek.
 -A teraz już nie są. – odparła radosnym tonem.
 -Czy coś w ogóle z nich zostało? – łowca miał nadzieje, że w jego głosie nie pobrzmiewała lekka obawa, jaką czuł.
 -No wiesz? – spojrzała na niego z urazą. – Nie mam przecież przy sobie podręcznego tarana!
 -Czyżby skonfiskowała go Ino? – zapytał.
 Strażniczka roześmiała się bez skrępowania. Na ten dźwięk Sherlock niezgrabnie zbiegł po schodach i doskoczył do niej, skomląc cicho.
 -Właśnie, jak ci się podobał prezent? – lekko pogłaskała szczeniaka po łebku. Utkwił w niej oddane, ufne spojrzenie czarnych oczu, a potem dwa razy okręcił się dookoła siebie i podreptał do Dantego, by ułożyć się u jego nóg.
 -To był prezent od ciebie? – łowca udał zdziwienie.
 -Cicho, bo będę miała obowiązek czymś w ciebie cisnąć. – zagroziła mu z uśmiechem. Niesamowicie tęskniła za tych ich sporami. – Masz prawo odzywać się tylko wtedy, kiedy chcesz mnie pochwalić.
 -Z morderczą miną ci do twarzy. – z uśmiechem poinformował ją kuzyn.
 Silva parsknęła śmiechem.
 -Nie całkiem o to mi chodziło. Serio, co sądzisz o psie?
 -Jest świetny, dziękuje. – kiedy Dante wyciągnął rękę, żeby pogłaskać szczeniaka, ten nastawił łepek i lekko oblizał jego dłoń, popiskując cicho.
 -Ja o niczym nie wiem. – założyła nogę na nogę w identyczny sposób, w jaki robił to on: płasko, z kostką na jednym kolanie i trochę dziwnie ułożonym drugim.
 To podobieństwo zachowań między nimi zauważali tylko postronni.
 -Ależ oczywiście. – łowca uśmiechnął się lekko. – No dobra Silvo, wdrożysz mnie wreszcie w szczegóły naszej misji?
 -Tak szybko? – zapytała z rezygnacją, a potem westchnęła ciężko. – Dobra, niech ci będzie, kuzynie. A więc jak wiesz, Moriarty już wie, że żyje i znowu mnie ściga. Tym razem wywodzenie go w pole lub ucieczka nie ma sensu… trzeba zrobić coś innego.
 -Chcesz go zniszczyć. – zgadł Dante.
 -Dokładnie. – skinęła głową. – Moriarty jest masowym zabójcą, bezimiennym dyktatorem. Pozbywając się go… wyświadczę światu przysługę.
 -Nie mogę przyłożyć ręki do morderstwa.
 -Wiem o tym i dlatego do niczego takiego cię nie nakłaniam. Po prostu pomóż mi go znaleźć. 
-Jak mam to zrobić?
 -Na razie jestem jeszcze w punkcie wyjścia. – Silva spochmurniała nagle.
 -Twoi informatorzy… - zaczął.
 -Moi informatorzy dzielą się na dwie grupy. – przerwała mu cicho. – Jedna to ci, którzy ufają mi i są gotowi zrobić dla mnie wszystko: od dwóch miesięcy nie przekazują mi żadnych danych, po prostu nikt nie chce z nimi rozmawiać. Niektórzy z nich zaginęli. Druga grupa to ci przekupni: tych Moriarty przekupił, aby się ode mnie odcięli. Nie wiem nic, gubię się w tym wszystkim.
 -Rozumiem, Silvo.
 -Nie, nie rozumiesz.
 -Przynajmniej próbuje.
Krótko skinęła głową.
 -Wiem. Dziękuje.
 -A więc… sytuacja jest na razie patowa? – zapytał w końcu.
 -Owszem. – zgodziła się z nim Strażniczka. – Nie mam pojęcia, co robić. Bez informacji krążę po omacku jak ślepiec, po prostu nie mam szans. Nawet nie wiem, jak wygląda Moriarty! – na chwile zakryła twarz rękami. Łowca wiedział, że jego kuzynka nie płacze – ona i łzy! – tylko próbuje się uspokoić. Rozpaczliwie pragnie przywrócić swoją niezachwianą równowagę. Kiedy w końcu podniosła na niego wzrok, jej oczy nie wyrażały już rozpaczy. – Masz jakiś pomysł?
 -Mam. – zgodził się, a potem wstał z fotela. – Chodź, Silvo. Pójdziemy na spacer.



*



Było już bliżej jesieni niż lata, ale weneckie słońce jak zawsze mocno świeciło na niebie, przenikając między gałęziami drzew, kiedy Dante i Silva spokojnie spacerowali po parku. Sherlock truchtał kilka metrów przed nimi, raz robiąc kilka normalnych kroków, a raz skacząc zabawnie, bo krótkie łapki jeszcze czasami odmawiały mu posłuszeństwa.
 Nie przeszkadzało mu to w popiskiwaniu groźnie na przechodzące obok wielkie psy jak rottweilery lub owczarki niemieckie, które warczały tylko na malucha, by potem odejść dostojnym krokiem.
 Akurat Sherlock bawił się świetnie.
 -Twój pies obronny. – Strażniczka uśmiechnęła się z rozbawieniem.
 -Rzeczywiście budzi grozę. – Dante odpowiedział jej uśmiechem. – Wiesz, cieszę się, że to przynajmniej nie pudel.
 -Pudel bojowy, wyobrażasz to sobie? – Silva zrobiła kilka tanecznych kroków.
 -Wolałbym nie. Ale już za późno.
 -No dobra – nagle jego kuzynka spoważniała. – A wracając do tematu…
 -Dellix. – krótko powiedział łowca.
 -Co? – prawie zatrzymała się w pół ruchu, zdziwiona.
 -Dellix, nie pamiętasz go? Z drużyny Lucasa.
 Jakże mogłaby zapomnieć? Z Dellixem, ciemnoskórym łowcą z mieczem wiecznie przewieszonym przez ramie poczuła silną więź już w pierwszych chwilach znajomości. Pamiętała rozmowę, którą toczyła potem z Dantym.
 -Czy ty i Dellix jesteście już najlepszymi przyjaciółmi? – zapytał wtedy.
 -A co, zazdrosny?
 -Nie, skądże.
 BYŁ zazdrosny, dobrze o tym wiedziała. Jak to pięknie podsumowała wtedy na lotnisku Madeleine, siostrzenica Dantego, myśląc, że nikt prócz Nikolaja jej nie słyszy: „Reasumując. Ciocia Silva znajduje sobie kumpla, wujek Dante kłamie, że nie jest zazdrosny, ona wie, że on kłamie i on wie, że ona wie, a w dodatku ona wie, że on wie, że ona wie.”
 Silvie nadal chciało się śmiać, kiedy to sobie przypominała.
 -Pamiętam. – uspokoiła kuzyna. – Co z nim?
 -Dellix powinien mieć jakieś informacje z półświatka. Możemy się go zapytać.
 -Tak, tylko, że, generalnie rzecz biorąc, jestem martwa.
 -W zasadzie kto wie, że żyjesz, Silvo?
 -Ja, ty, Metz, Rolling, Sylwia, dziadek Ikar i dziadek Seweryn, Arashi i Moriarty. – wyrecytowała bez zająknięcia.
 -Arashi?
 -Tak. Trenuje go.
 -Na pewno nie powie nic Julii?
 -Nie powie, przysiągł mi. A z resztą – Strażniczka wzruszyła ramionami. – o ile Julia jest taka, za jaką ją mam, sama się domyśli. Prędzej czy później. W każdym razie… Sherlock! – nagle roześmiała się.
 -Co? – Dante z dezorientacją rozglądnął się dookoła. – Gdzie on się podział?
 Strażniczka lekko trąciła go łokciem i wskazała głową na coś po lewej. Łowca z przerażeniem przyglądał się, jak Sherlock wlecze w ich stronę opierającą się młodą kobietę o rudych włosach, ciągnąc ją za skraj sukienki.
 -Gdyby nie to, że jesteś już zakochany, mógłbyś podpuszczać go na wszystkie ładne dziewczyny. – zauważyła Silva, wpychając ręce do kieszeni.
 -Wielkie dzięki – odparł ponuro łowca, szybkim krokiem idąc w stronę szczeniaka.
 Uwolnił kobietę od zębów rządnego krwi, dwudziestocentymetrowego psa i rozmawiał z nią przez chwile. Kiedy wrócił do kuzynki, ta właśnie wyłączała kamerę w swoim telefonie.
 -Nagrałaś to? – zapytał z niedowierzaniem.
 -No wiesz, kiedy ja i twoja przyszła żona zostaniemy już najlepszymi przyjaciółkami, będę jej musiała pokazać kilka rzeczy. – beztrosko odparła Strażniczka, chowając komórkę do kieszeni.
 -Nienawidzę cię. – krótko stwierdził Dante, nie potrafił jednak powstrzymać lekkiego uśmiechu.
 -Tak, oczywiście. – roześmiała się cicho. – W każdym razie, ta tutaj podsunęła mi pewien pomysł. Poprosimy o przysługę Dellixa, ale nie tylko.
 -Kogo jeszcze? – łowca spojrzał na nią z ciekawością.
 -No dalej, kombinuj. Rude włosy, z kim ci się to kojarzy?
 -Ze Scarlett, ale chyba nie o to ci chodzi.
 -Nie, no co ty. Kogo jeszcze znasz? Dawaj, nie będę czekać całego dnia. Lubiliście się przecież, dobrze to pamiętam.
 Dante zmarszczył brwi.
 -Zawsze źle wymawiałam jej imię. – podsunęła mu Strażniczka.
 Łowca zatrzymał się jak wryty i popatrzył na kuzynkę ze zdumieniem.
 -Wciągniesz w to Debre Rose?
 -Kto inny powie nam więcej o Moriartym niż jego była pracownica?

czwartek, 26 listopada 2015


4



Gdyby Nikolajowi Bates’owi ktoś powiedział, że Madeleine Vale można nienawidzić, w życiu by nie uwierzył.
 Inna sprawa, że nie wiedział też, jakim cudem można ją polubić ani DLACZEGO on ją lubi. Bo lubił ją, i to bardziej, niż kiedykolwiek miałby śmiałość przyznać.
 Po raz ostatni poprawił krawat – część szkolnego mundurka – westchnął ciężko i narzucił plecak na ramie. Biała koszula kontrastowała z jego rozwichrzonymi, czarnymi włosami i ciemnogranatowymi oczyma. Wyszedł ze swojego pokoju, cicho nucąc pod nosem.
 -Zapomniałeś skrzypiec. – zauważyła jego matka. Uśmiechnęła się do niego blado, odgarniając ciemne włosy z oczu, zajęta szyciem. Wokół niej biegała dwójka młodszych Bates’ów: czteroletni Tommy i dwa lata starszy Greg.
 -Racja. – odpowiedział jej uśmiechem, biorąc futerał z instrumentem do ręki.
 -O której dzisiaj wrócisz? – zapytała.
 -Nie wiem. Koło osiemnastej, może trochę wcześniej. Kupić coś na mieście?
 -Gdybyś mógł, skończyła się mąka.
 -Jasne.
 -NIKOLAJ!!!
 O rok młodsza siostra chłopaka wypadła zza jego pleców i rzuciła mu się na szyje. Jak i reszta rodziny, miała czarne włosy i granatowe oczy, tyle tylko, że w jej lśniły radosne ogniki.
 -Co znowu, Natalia?
 -Och, nic specjalnego, po prostu cieszę się, że cię widzę. – odgarnęła kilka kosmyków z czoła, a potem lekko przekrzywiła głowę. – Co u twojej niedoszłej dziewczyny?
 -A co u twojego chłop… - Nikolaj przerwał, kiedy siostra kopnęła go w kostkę, a potem trochę sztucznie uśmiechnęła się do matki.
 – To nic ważnego. – rzuciła, zanim zaciągnęła go za załom korytarza. – Postradałeś rozum!? Jeśli mama dowie się o Adrianie… 
-A serio jesteście już parą? – zapytał ze zdziwieniem.
-Tak! I wolałabym tego nie zmieniać. Jest miły, dobry, czarujący…
 -Jest McEver’em.
 -Każdy ma jakieś wady, a poza tym on nie ma żadnego urazu do Vale’ów. Czyżby Maddy coś do niego miała? – wojowniczo zapytała Natalia.
 -Nie, po prostu jesteś moją młodszą siostrzyczką. – wzruszył ramionami.
 Syknęła cicho.
 -Ci, bo ktoś jeszcze może usłyszeć!
 -Przyjąłem. – łagodnie uwolnił się z jej rąk i wrócił do kuchni, biorąc jedno jabłko z misy leżącej na stole. – Muszę już iść. Pa, na razie.
 -Pa, Niko. – matka wzięła Tommy’ego na kolana, na chwile odkładając robótkę.
 -Pa, pozdrów swoją dziew….
 Nikolaj zatrzasnął drzwi, zanim Natalia zdążyła dokończyć.
 A więc czas zacząć nowy dzień.


*



-Tak więc mówisz, że Natalia zaczyna cię doprowadzać do szału? – zapytała Madeleine Vale, siedząc w mundurku na zakurzonej posadzce biblioteki.
 Nikolaj z roztargnieniem skinął głową, przewracając jedną z grubych stron starego manuskryptu. Jego oczy wędrowały po zdobionych literach: drugą ręką pisał coś w swoim notatniku.
 -Mniej więcej. Rozumiem, że jest zakochana, ale bez przesady. I cały czas się pyta o cieb… znaczy, o moją dziewczynę.
 Maddy uniosła brwi, słysząc, jak poprawia się nagle.
 -Ależ doprawdy?
 Miała długie, związane w warkocz brązowe włosy i typowe dla wszystkich Vale’ów złotobrązowe oczy. Poluzowała krawat zaraz po wyjściu z budynku szkoły, a nawet przedtem nie był zawiązany jakoś idealnie. Zawsze przy zapinaniu śnieżnobiałej koszuli zapominała o jakimś guziku, na nogach miała ulubione, stare tenisówki.
 Wyglądała jak zwykle. W pewnym stopniu zawsze go to uspakajało dając przynajmniej lekkie poczucie stałości. Ale Madeleine nie była stała: ciągle zmieniała fronty, była jednocześnie po obu stronach barykady, głowę miała pełną szalonych planów i nie mniej zdumiewających marzeń.
 Była jego najlepszą przyjaciółką, nawet, jeśli nie całkiem wiedział dlaczego.
 -Tak. Nie, żebym miał coś do Adriana – Maddy zrobiła niedowierzającą minę, ale Nikolaj dalej uparcie wbijał wzrok w litery. - …ale to się zaczyna robić denerwujące!
 -Pomóc ci? – zapytała jakby od niechcenia.
 -A masz jakiś plan?
 -A mam?
 -Madeleine, proszę, nie dręcz się ze mną.
 Westchnęła ciężko i zamiast odpowiedzi podała mu cienką broszurkę. Oglądnął ją ze zdziwieniem.
 -„Wielka wymiana narodowa”? – zapytał ze zdziwieniem.
 -Uczniowie z różnych szkół zmieniają się miejscami i na przykład z Belgii przyjeżdżają do nas, do Włoch. – objaśniła mu dziewczyna.
 -Maddy, ja wiem co to jest wymiana narodowa, ale nie rozumiem… - nagle Nikolaj urwał. W oczach błysnęło mu jakieś nowe światło.
 Zrozumiał.
 -Od jak dawna to planujesz? – zapytał w końcu.
 -Od kilku dni.
 -Damy radę coś takiego zorganizować?
 -Założę się, że tak.
 -Jak chcesz to zrobić?
 -Spokojnie, Nikolaj, mam swoje sposoby. Adrian mieszka w Paryżu, sprawdzałam to wczoraj. Mamy dwie możliwości: albo przenieść go tutaj, albo Natalie tam. Co myślisz?
 -Lepiej byłoby przenieść go. – uznał Nikolaj. – Nasza mama w życiu nie pozwoli jej na wyjazd.
 -Świetnie, no to jedno już wiemy. Lecimy z tym dalej. A więc trzeba zmusić Adriana żeby zgłosił się do wymiany, to pierwszy punkt.
 -Wierze, że obędzie się bez zmuszania.
 -Miejmy nadzieje. To kwestia kilku dni.
 -Nie wiem, czy je przeżyje.
 -Spróbuj. Panie Brown, przepraszam, za ile pan zamyka?
 Spomiędzy zakurzonych regałów z książkami wynurzył się zasuszony staruszek, dźwigając stos książek. Wolną ręką poprawił okulary i uśmiechnął się lekko.
 -Biblioteka Ksiąg Zakazanych jest dla was otwarta dwadzieścia cztery godziny na dobę.
-Świetnie. – dziewczyna uśmiechnęła się szeroko, podrywając się na nogi. – A więc możemy zacząć spiskować.


*


Madeleine wróciła do swojego mieszkania i z miejsca rzuciła się na kanapę, nie usiłując nawet pohamować zmęczenia. Twarz wtuliła w poduszkę, buty cisnęła w głąb pokoju.
 Była naprawdę zmęczona. Ponad miesiąc nudy i jak widać wypadła z formy. Przez blisko siedem tygodni umierała z nudów, tęskniąc za czymś takim jak Turniej. Jak Wyścig… Ale na Wyścigu umarła ciocia Silva i nie wierzyła, żeby jeszcze kiedykolwiek miano by go powtórzyć.
 W zasadzie lubiła ciocie Silve, naprawdę ją lubiła. Może mniej niż wujka Dantego, który był dla niej prawie jak ojciec, ale jednak. Nie miała takich uprzedzeń jak inni McEver’owie, na przykład ta beznadziejna Julia. Chociaż… w sumie miała, ale zazwyczaj wyładowywała je na wuju Dantym. Byli przyjaciółmi i rodziną, ale i tak zawsze się spierali.
 Maddy w zamyśleniu przewróciła się na plecy i zaczęła gapić w sufit. Nie to teraz powinno zaprzątać jej umysł.
Natalia i Adrian…
Madeleine od dawna żywiła przekonanie, że niewiele jest par idealnych, w zasadzie to prawie nie istnieją. Ale siostra Nikolaja i kuzyn Julii byli dla siebie naprawdę stworzeni: myśleli tak samo, potrzebowali tych samych rzeczy, śnili te same sny… To musiało być całkiem miłe.
Nikolaj nie śnił takich samych snów jak ona.
Był całkiem inny. Przykładał się do nauki. Grał na skrzypcach. Był uczciwy, miły, inteligentny (nie była głupia, ale w niektórych przypadkach jej przyjaciel po prostu wznosił się ponad normę), dobrze wychowany… Nie przywykł do oszustwa. Miał inne poczucie humoru, interesowały go inne rzeczy.
Madeleine czasami zastanawiała się, jakim cudem został jej najlepszym przyjacielem i nie potrafiła znaleźć dobrej odpowiedzi na to pytanie.
 Wręcz NIE BYŁO na nie dobrej odpowiedzi.
 Otrząsnęła się z zamyślenia – a więc znowu zgubiła wątek. Zdecydowanie, była zbyt zmęczona, żeby logicznie myśleć.
 Wstała i resztką sił powlokła się do sypialni.
 Zajmie się tym jutro... albo pojutrze.
W zależności, kiedy się obudzi.

poniedziałek, 23 listopada 2015




3


Julia wiedziała, że będzie trudno już od pierwszego momentu, kiedy spojrzenia Arashiego Tenmetsu, idącego u jej boku, i Valeriana Phantomhim’a skrzyżowały się pod jej szkołą. Ale nie sądziła, że będzie aż TAK źle.
Minął miesiąc, a ona wreszcie zrozumiała skale swojego błędu.
-Czerwonowłosy patrzy na nas z nienawiścią. Znowu. – beznamiętnym głosem zauważył jej towarzysz.
-Wiem, Arashi. – odparła cicho. – Widzę.
Kto jak kto, ale akurat Valerian miał świetny powód, by jej nienawidzić. W ostatnim roku szkolnym byli najlepszymi przyjaciółmi, a później zaczęła się od niego odsuwać. W pierwszy dzień wakacji doszło między nimi do kłótni, którą widziała za każdym razem, kiedy zamknęła oczy.
Ale młody Phantomhim nie wiedział najgorszego. Nie znał tej prawdy, przed którą chciała go bronić. Nie wiedział, kto zgładził jego rodziców…
Ona wiedziała i nadal nie mogła się pogodzić z tą prawdą.
-Wszystko w porządku? – cicho zapytał Arashi. Ciemne oczy błysnęły mu z determinacją, utkwione w czerwonowłosym chłopaku.
-Zostaw go w spokoju. – stanowczo powiedziała Julia.
Pamiętał te słowa z dnia, kiedy po raz pierwszy zobaczył Valeriana. Postąpił wtedy krok do przodu, gdzieś w sobie czując, że tamten chłopak nie ma prawa tak patrzeć na JEGO łowczynie. Ale wtedy Julia zatrzymała go tymi samymi słowami. Pamiętał całą ich rozmowę.
-Zostaw go w spokoju. Ja… on… chodzimy razem do szkoły.
-Do szkoły?
-Owszem. Ma na imię Valerian. Kiedyś się przyjaźniliśmy.
-A potem?
-A potem już nie. Nie będę ci tego wszystkiego tłumaczyć.
Arashi spokojnie skinął wtedy głową, tak samo, jak zrobił to teraz. Blask w jego oczach złagodniał. Chłopak o czerwonych oczach i włosach już nie przyjaźni się z jego łowczynią, zaś ona nie chce mu nic zrobić. W porządku, zabójca doskonale to rozumiał. Jeśli Julia chce, żeby zostawił Valeriana – co za zabawne imię, po prostu nie da się go wymówić – w spokoju, on wypełni jej wole.
Może nawet pozwoli mu przeżyć.

*

Czarne włosy, czarne oczy, azjatyckie rysy.
Nienawidzę cię.
Valerian długo jeszcze po tym, jak Julia i jej nowy przyjaciel zniknęli, wbijał wzrok w miejsce, gdzie stracił go z oczu. W spojrzeniu nieznajomego chłopaka widział przez chwile oddanie i coś jak miłość, pamiętał to dobrze, a w oczach łowczyni… sympatie dla tego ciemnowłosego, przystojnego inwiduum, jak nazywał go w myślach.
Nienawidzę cię.
Zająłeś moje miejsce.
Valerian zacisnął rękę w pięść. Jego złość była irracjonalna i więcej niż głupia, ale nie potrafił się jej pozbyć.
Ona nie potrzebuje ciebie, przecież jasno to pokazuje. W takim razie dlaczego ty miałbyś potrzebować jej?” – słowa cioci Rozy dźwięczały mu w uszach. Słowa sprzed trzech miesięcy… słowa, którym zawierzył i które okazały się kłamstwem.
Potrzebował Julii bardziej niż myślał.
I chodziło dokładnie o nią – nie potrzebował przyjaciela, towarzysza, partnera w misjach. Potrzebował jej, chociaż w zasadzie nie miał pojęcia, dlaczego.
Trzy miesiące temu… pamiętał swoją wściekłość. Był zły, bo przestała mu patrzeć w oczy. Był zły, bo przestała się przy nim śmiać. Był zły, bo się zamknęła… nie postarał się jej wtedy zrozumieć. Po prostu ją odtrącił.
Teraz rozumiał swój błąd.
Rozumiał i chciał go naprawić. Naprawdę chciał. Ale pierwszego dnia szkoły nie udało mu się wymienić z Julią ani jednego zdania. A kiedy po rozdaniu planów lekcji pobiegł za nią…
Zacisnął zęby, kiedy wspominał ten dzień. Tą chwile. Ten widok…
Wtedy Julia podbiegła do bramy szkoły. A ciemnowłosy, czarnooki chłopak o azjatyckich rysach już tam na nią czekał. Ruszyli dalej.
Go, Valeriana, nawet nie zauważyli.
Potem widział ich jeszcze wiele razy. Inwiduum czekało na łowczynię każdego dnia po szkole, czasami też spotykał ich na ulicach, tak jak dziś. I w takich momentach władała nim właśnie nienawiść. 
Arashi mylił się – to nie na Julia chłopak patrzył z taką zawiścią. Nie na Julie, tylko na niego…
Na ciemnowłosego Azjatę, który zastąpił jego samego.
Nienawidzę cię.” – jeszcze raz powtórzył Valerian w myślach.
A potem odwrócił się i ruszył w swoją stronę.

*

Kiedy Arashi wrócił do domu, Silva McEver nie czekała na niego, tak jak przez ostatnie trzy tygodnie. Przypomniało mu się coś, że wspominała o jakimś wyjeździe i poczuł nagły przypływ ulgi.
Dziś nie będzie treningu.
Przez wiele lat ćwiczył się we władaniu bronią, biegach dystansowych, metodach skrytobójców… znał je wszystkie. Nie bał się ćwiczeń, ale to, czego uczyła go Strażniczka Silva... Położył się na sofie w salonie, przypominając sobie ich rozmowę, kiedy ujrzał ją pierwszy raz po tej rzekomej „śmierci”.
Pamiętał, że stał przez chwile bez ruchu, patrząc w jasne, rozbawione oczy. W końcu opuściła sztylet i uśmiechnęła się do niego lekko.
-Czyżbyś mnie nie pamiętał, Arashi?
-Pani nie żyje. – w jego głosie zabrzmiało zdziwienie. – Nie żyjesz, Silva-sama.
-Żyje. – zaprzeczyła natychmiast.
-Julia… - zaczął.
-Julia niczego się nie dowie. – ostro przerwała mu Strażniczka.
-Boi się o ciebie!
-Nie będę jej narażać. – pokręciła głową.
-Więc czemu pokazujesz się mi? – zapytał zabójca.
Do teraz pamiętał jej uśmiech, kiedy wypowiedział te słowa. Spokojnie schowała sztylet, a potem znów uniosła na niego wzrok.
-Po pierwsze, to mój dom, Arashi Tenmetsu. A po drugie… potrzebujesz szkolenia. Jesteś dobry. Możesz być lepszy.
-Będziesz mnie szkolić, Silva-sama? – tym razem był już naprawdę zdumiony.
-Owszem.
Świetnie, zmartwychwstała wielka wojowniczka będzie go trenowała, by stał się lepszym zabójcą. Dzień jak co dzień.
Od tego czasu przez okrągłe trzy tygodnie Arashi przychodził do domu po tym, jak odprowadził Julie ze szkoły. Trening był morderczy. Biegał Trasą, pojedynkował się z hologramami wojowników, ćwiczył sztuki walki z Silvą-sama. Uczyła go władać coraz to nowymi brońmy: dotąd umiał się posługiwać tylko nożami i sztyletami, trochę też kataną, a ona pokazywała mu coraz to nowe rodzaje mieczy, od tych lekkich jak puch do tych wykutych z najcięższego rodzaju skały. Sparring z nią był najbardziej wykańczającą rzeczą, jaką w życiu przeżył.
Ponadto cały czas wydawało mu się, że Strażniczka wystawia go na próbę: kiedy wspinał się po skalnej ścianie na Trasie jakby oczekiwała, że za chwile spadnie, kiedy walczył na miecze, zdawała się mieć nadzieje, że za chwile jeden z hologramów utnie mu głowę.
Jakby podejrzewała, że jest zdrajcą.
Ta myśl złościła go bez przerwy: jak mogła przypuszczać coś takiego? Gdyby jeszcze Julii przyszło to do głowy…
Otrząsnął się. Dzisiaj treningu nie będzie, przecież wyjechała.
Zerwał się z sofy i lekkim krokiem wszedł do kuchni. Mniej więcej znał już rozkład tego domu, mimo, że wiele pokoi było poukrywanych w przeróżnych miejscach, a niektóre pomieszczenia aż roiły się od tajnych wejść. Sięgnął w stronę drzwi lodówki i zatrzymał się.
Była na nich przyklejona żółta, samoprzylepna kartka, zapełniona japońskimi znakami, tak, by nie mógł się potem tłumaczyć, że nie potrafił jej odczytać.
Bieg przełajowy Trasą, ćwiczenia z hologramami (sekwencja trzecia), powtórzenie czwartego stylu, medytacja (tak, KONIECZNIE). Miłego treningu – Silva.”
Arashi jęknął cicho.
Ona naprawdę go nienawidzi.

*

Julia siedziała przy biurku w swoim pokoju, przy zapalonej lampce i gapiła się na nagłówek internetowej strony migający na ekranie jej laptopa.
WIELKA WYMIANA NARODOWA!!!”
To jest to. Miała dosyć męczenia się z Valerianem. Miała dosyć tych przypadkowych spotkań, po których zawsze widziała prawdziwą twarz Arashiego: oblicze zawodowego mordercy, który zabije tylko po to, żeby sprawić jej przyjemność. Miała dosyć przebywania tak blisko domu cioci Silvy. Martwej cioci Silvy…
CHYBA martwej.
Ale nie to ją teraz dręczyło. Wymiana narodowa… sprawdziła listę szkół, które przeprowadzały wymianę. Należało do nich jej gimnazjum… i gimnazjum Madeleine Vale. Jej okropnej kuzynki drugiego stopnia, której poprzysięgła zemstę.
To by pasowało.
Nie nazwałaby tego ucieczką. Nazwałaby to „zemstą” i byłaby całkowicie usprawiedliwiona. Uwolni się od Valeriana, od obecności domu cioci Silvy, która do prześladowała ją jak duch… Arashi pojedzie z nią. Nie wiedziała, jak przemyci go do Mediolanu, ale jakoś to zrobi.
Była z McEver’ów.
Oni nie łamali się przed nikim i nigdy nie poddawali się rozpaczy.

piątek, 20 listopada 2015

2

Metody Vale był tym rozsądnym w układzie Cyryl-on i dobrze o tym wiedział.
Jednak mimo to, kiedy jego brat zaproponował mu wyjazd do Mediolanu w miesiąc po rozpoczęciu się roku szkolnego, po prostu się zgodził.
Bez namysłu.
Nie wiedział właściwie czemu. Co mu przyszło do głowy!? Zaraził się czymś od Cyryla czy co!? Albo… albo chodziło o Lane. Piękną, zielonowłosą Lane o oczach koloru morskich głębin. Oszałamiającą Lane, którą spotkał w czasie Wyścigu – formy Turnieju, jaką w tym roku przybrały te rozgrywki między Vale’ami a McEver’ami. O Lane, podwładną Lucasa jakmutam.
Lane, z którą większe jest prawdopodobieństwo spotkania w Mediolanie niż tutaj, w Walii.
Zgodził się jak ostatni kretyn, w chwili zaćmienia umysłowego, no ale przecież się zgodził i coś trzeba było z tym zrobić, czyż nie? Obiecał, że pojadą, więc tak będzie.
Jego matka, Melisa Vale, miała trochę inny pogląd na tą sprawę.
-Przyznajcie się, Cyryl włożył okulary Metodego.
Jednocześnie minusem i plusem tego, że jako bliźniacy byli identyczni, był fakt, że często ich mylono. Jedyną cechą rozpoznawczą były profesorskie okulary rozważniejszego z chłopców, którymi wymieniali się z upodobaniem, dzięki czemu jeden mógł zdawać egzamin drugiego, a ten drugi w tym czasie ćwiczyć na WF-ie. Prócz tego, byli identyczni: takie same złotobrązowe oczy jak wszyscy Vale’owie, takie same jasne, rozczochrane włosy, identyczne twarze.
-Skąd taki pomysł? – zjeżył się Metody, poprawiając okulary na nosie. – To ja, inteligentniejszy Vale!
-Hej! – Cyryl zmierzył go oskarżającym spojrzeniem.
Melisa westchnęła cicho. Wałkowała ciasto na kolacje, przyglądając się czujnie dwójce synów. Najmłodszy, ciemnowłosy Remi, wdrapał się na krzesło obok niej i wyjadał dżem ze słoika, z niewinną miną przyglądając się braciom.
-To absurdalny pomysł. – stwierdziła w końcu. – Rok szkolny już się zaczął, będzie mnóstwo zamieszania z zamianą szkół, a poza tym…
-Coś się stało? – radosnym tonem zapytał Ikar Vale, najstarszy członek rodziny, zręcznie wjeżdżając na wózku do kuchni.
-Nic, dziadku. – z westchnieniem odparła Melisa. Rzuciła okiem na Remiego i jęknęła cicho. – Remi, łapy z dżemu!
-Ale mamo…
-Bo zrobię ten placek ze szpinakiem.
-Ze SZPINAKIEM? – z przerażeniem zapytał Cyryl. – Remi, złaź ze stołka i zostaw ten słoik, natychmiast! Ciasto ze szpinakiem, kompletna anarchia… Ale o czym to mówiliśmy?
-Użyłeś słowa „anarchia”? – z niedowierzaniem zapytał Metody. – I to nawet w dobrym kontekście??? Jestem z ciebie dumny, braciszku.
-W kontekście ciasta ze szpinakiem. – mruknęła pod nosem Melisa. – Wracając do tematu, wyjazd do Mediolanu jest naprawdę kiepskim pomysłem.
-Kto wyjeżdża, po co i na jak długo? – ciekawie zapytał Ikar.
-My, uczyć się, do końca roku szkolnego. – odparł Cyryl.
-Nikt, po nic i nawet nie na chwile. – w tym samym czasie odpowiedziała Melisa. – Dziadku, poprzyj mnie, oni chcą jechać do Maddy. To okropny pomysł.
-To świetny pomysł! – prychnął starzec. – Pozbędziemy się ich do końca roku szkolnego, a może, jeśli chłopcy naprawdę wkurzą Madeleine, do końca życia, przecież to wspaniałe!
-Liczyłam na inny rodzaj wsparcia. – mruknęła Melisa pod nosem.
-Mamo, proszę. – Cyryl i Metody zrobili jednocześnie miny w założeniu mające wyrażać błaganie. W założeniu. Po prawdzie, na ich widok kobieta poczuła chęć wybuchnięcia śmiechem.
-Wyślij ich jak najdalej stąd. – zgodził się Ikar.
-Yhm. – Remi był zbyt pochłonięty zlizywaniem resztek dżemu z palców, żeby przysłuchiwać się nudnej rozmowie dorosłych wraz z jego niepoczytalnymi braćmi (tego słowa nauczył go Metody).
-Zobaczymy. – niechętnie powiedziała Melisa.
Cyryl i Metody uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo.
Sprawa była prawie załatwiona.

*

-A w zasadzie dlaczego masz taką wielką ochotę na odwiedzenie naszej siostry? – zapytał Metody wieczorem.
Zmrok zapadł już dobrą godzinę temu i siedzieli teraz w swoim pokoju, on rozłożony na łóżku, czytając jakąś książkę przy świetle lampki nocnej, a Cyryl leżący na sąsiednim i robiący coś na laptopie. Rezydencja Vale’ów była naprawdę gigantyczna i mieściła w sobie setki sypialni, ale już jako dzieci bracia sypiali w jednym pokoju – ten nawyk pozostał im na długo.
-Mówiłeś coś? – po dłuższej chwili pytaniem odpowiedział Cyryl.
-Tak. Co cię tak ciągnie do Mediolanu? – Metody oderwał wzrok od książki i położył ją na szafce, samemu przewracając się na plecy i wbijając wzrok w okno. Za szybą lśniły punkciki gwiazd, rozsianych na ciemnym niebie.
-Nic takiego.
-Cyryl. – z naciskiem powiedział jego brat.
-Przecież ci mówię, że nic takiego!
-Ależ doprawdy?
Metody sturlał się z łóżka i staną za plecami Cyryla, obserwując co robi tamten. Jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia.
-Postradałeś rozum? – zapytał z niedowierzaniem.
-Nie, dlaczego tak myślisz? – chłopak usiłował zamknąć plik, ale brat powstrzymał jego rękę.
-Bo na twoim pendrivie jest zapisany co najmniej tuzin zdjęć. Czekaj… - Metody liczył przez chwile, przesuwając kursorem w dół i ujawniając coraz to nowe fotografie. – Dwa tuziny… trzy tuziny… trzydzieści siedem… trzydzieści osiem… trzydzieści dziewięć… czterdzieści.
-Co jest złego w tych zdjęciach, co? – w głosie Cyryla dała się słyszeć złość.
-Wszystkie przedstawiając Julie McEver, gdybyś nie zauważył. – kąśliwie odparł jego brat.
Miał racje: Julia McEver, ich dalsza kuzynka i bratanica cioci Silvy, widniała w centrum każdego zdjęcia. Raz na wycieczce szkolnej, z plecakiem na ramieniu i kompasem w ręku, raz w mieście, kiedy Madeleine ukradła jej gumkę do włosów i dziewczyna goniła za nią po całym ogrodzie, raz na wielkim zdjęciu rodzinnym, raz w szkolnej kronice… Błękitne oczy i jasne włosy Julii ukazane były na wszystkich fotografiach.
-Jesteś szalony. – uprzejmie stwierdził Metody.
-Jestem zakochany. – odparł urażony Cyryl. – Wiem, że ty możesz nie znać tego uczucia, ale…
W głowie Metodego zapaliła się mała czerwona lampka z napisem Lane.
-…ale miłość to najsilniejsze z uczuć, jakie może poznać człowiek.
-Aha. – cicho powiedział chłopak, poprawiając okulary. – Ale to nazwałbym już fanatyzmem.
-Nie znasz się. – warknął Cyryl.
-Przecież was nic nie łączy.
-Łączy nas miłość.
-Przecież ona cię nawet nie zauważa!
-Jeszcze nie. Ale już niedługo dowie się, że jestem mężczyzną jej życia.
-Mężczyzną? – Metody zignorował wściekłe spojrzenie brata. – Słuchaj, nawet gdybyś wywrzeszczał jej do ucha, że jesteście dla siebie przeznaczeni, nie sądzę, żeby to usłyszała.
-Zaślepia ją ten bezrozumny kretyn. – z żalem powiedział Cyryl.
-Bezrozumny kretyn?
-Ten morderca.
-Arashi?
-Nie wymawiaj plugawego imienia.
-Dobra, niech ci będzie, ale chciałem zauważyć, że i tak nic z tego nie będzie.
-Bo!?
-Bo jest od ciebie starsza, to na przykład.
-Miłość pokonuje wszelkie ograniczenia.
-No jasne.
Przez chwile milczeli, a potem ich spojrzenia skrzyżowały się i jednocześnie rzucili się na laptop. Turlali się po łóżku, usiłując sobie nawzajem wyrwać urządzenie. Cyryl kopnął brata w głowę i zaraz oberwał w bok, a potem oboje spadli na podłogę.
Leżeli tam przez chwile, ciężko dysząc.
-Wytłumaczysz mi teraz, o co chodzi z tym Mediolanem? – zapytał w końcu Metody.
-Julia. – krótko odpowiedział chłopak.
-Że co?
-Julia. Słyszałem, że szkoła w Marsylii, do której chodzi Julia, będzie mieć wymianę z Mediolanem, więc…
-Do jej szkoły chodzi mnóstwo osób. Wiesz, jakie jest prawdopodobieństwo, że pojedzie akurat ona?
-Nie.
-A więc powiem ci: minimalne.
-Ale mimo wszystko jest. – odparł Cyryl. – Uwierz, ja to czuje. Nim minie tydzień, Julia McEver będzie już w Mediolanie.

wtorek, 17 listopada 2015

1



Dwa miesiące później



Gdyby Dante Vale wiedział, jaką katastrofą skończy się ten ślub, z pewnością by nie przychodził, ignorując nawet fakt, że żeni się Montehue, jeden z jego najlepszych przyjaciół.
 -Kto tu jest najurokliwszy na świecie, no kto? – jego były uczeń, jasnowłosy łowca, usiadł na chodniku mimo odświętnego stroju i bawił się teraz z Sherlock’iem, najwyżej dwumiesięcznym szczeniakiem – sam Dante nie znał zbyt dobrze jego wieku.
 Czarnowłosa kobieta, stojąca obok niego w oczekiwaniu na parę młodą, uśmiechnęła się lekko.
 -Ona wyraźnie ma wątpliwości. – mruknęła pod nosem, patrząc na jej koleżankę z drużyny, osiemnastoletnią dziewczynę pochodzącą z najpotężniejszego rodu wśród łowców.
 -Wątpliwości? – Dante uniósł brwi.
 -Kto jest bardziej uroczy. Chociaż w gruncie rzeczy, ja raczej wolałabym się nie zastanawiać.
 Łowca skwitował to uśmiechem.
 -Coś nie tak, Dante?
-Wszystko w porządku, po prostu… mam złe przeczucia. 
-Może to przez to, że Dena z nami nie ma?
 -To jego pierwsza samodzielna misja, wiem, ale… nie, to nie to.
-Panna młoda. – odezwał się nagle jasnowłosy łowca.
Dantemu mogło się tylko wydawać, ale kątem oka dojrzał, że ich towarzyszki zjeżyły się jednocześnie, patrząc na wysiadającą z samochodu Scarlett Byrne.
-Wygląda pięknie. – zauważył Metz.
 -Czarująco. – dodał Guggenheim.
 -Oszałamiająca. – grzecznie potwierdził Lucas.
 -Całkiem ładnie. – ostrożnie przyznał Dante. Scarlett wyglądała BARDZO ładnie, ale mając koło siebie dwie wściekłe istoty tej samej co ona płci, wolał uważać.
 -Hm… Dante? – czarnowłosa wyprostowała się nagle.
 -Tak?
 -Sherlock.
 Łowca obrócił się gwałtownie, wzrokiem szukając swojego psa i jęknął cicho. Długowłosy szczeniak uciekł jego uczniowi i w swój kulawy sposób, co chwila wywracając się i plącząc łapki, zmierzał w podskokach w stronę sukni Scarlett. Białej, jednocześnie skromnej i szykownej, ciągnącej się do samej ziemi.
 Dante jęknął głucho.
 -Łap go. – syknął do swojego ucznia, samemu rzucając się w pogoń.
 Sherlocka dorwał o krok od panny młodej, kiedy ten już szczerzył krótkie kły, pragnąc się dorwać do materiału sukni.
 -O… Dante. – Scarlett uśmiechnęła się czarująco.
 Dante wyobraził sobie, jak czarnowłosa łowczyni z kamiennym spokojem wygina w łuk klucze od swojego domu, zabijając rudowłosą łowczynie spojrzeniem.
 -Witaj, Scarlett. – uśmiechnął się. Wypadało dodać coś o pięknej sukni, ładnym uczesaniu lub szczęściu Montehue, że to właśnie Scarlett zostanie jego żoną, ale wolał nie ryzykować śmierci panny młodej.
 -Witaj. Nie wiedziałam, że masz psa.
 -Dostałem niedawno. Prezent na urodziny.
 -Och, od kogo?
 -Od… kogoś z rodziny.
 -Właśnie. Dante, naprawdę bardzo mi przykro. Śmierć Silvy... – Scarlett przestała się uśmiechać. Jeszcze chwila, a łowca może by uwierzył, ale w porę przypomniał sobie nienawiść, z którą kobieta zawsze patrzyła na jego kuzynkę.
 -Rozumiem. – odpowiedział jednak uprzejmie. – To twój dzień, lepiej nie będę przeszkadzał.
 -Poczekaj! Mogę pogłaskać szczeniaka?
 -Jasne. – Dante rzucił Sherlock’owi spojrzenie „nawet o tym nie myśl” i podsunął go pannie młodej.
 Niestety, Sherlock słuchał się go tak samo jak ta, która mu go podarowała. Kiedy Scarlett dotknęła jego łebka, kłapnął zębami.Kobieta odskoczyła z cichym krzykiem.
 -Wybacz. – łowca starał się, NAPRAWDĘ się starał zrobić smutną minę. – Jest jeszcze niezbyt wychowany.
 -Jasne… spoko… no tak. No to, Dante, życz mi powodzenia. – Scarlett pozbierała się szybko.
 -Oczywiście.
 Łowca wrócił na swoje miejsce przy wejściu do kościoła i rzucił jego czarnowłosej towarzyszce podejrzliwe spojrzenie. Rzadko widział u niej prawdziwy uśmiech, a teraz wręcz wyglądała, jakby zamierzała wybuchnąć śmiechem.
 -Uwielbiam Sherlocka. – skomentowała cicho.
 Weszli do kościoła.


*


Godzinę później orszak weselny wyszedł z mrocznego wnętrza budynku. Scarlett promieniała jak nigdy, prowadzona przez jej świeżo upieczonego małżonka, natomiast Dante był wściekły.
 -Naprawdę to nie moja wina, że zapomniałem pierścionków. – usiłował go uspokoić były uczeń. – W końcu jednak wszystko wyszło na dobre, nie?
 -Nawet nie zauważyli podmianki. – pocieszająco dodała brązowowłosa.
 -Zastanawiam się tylko – głos jego czarnowłosej towarzyszki był beztroski tylko na pozór: widział dobrze, że stara się ukryć zadowolony uśmiech. – Skąd miałeś przy sobie inne pierścionki?
 -Przyniosłem na zapas. – skłamał Dante.
 Krótko mówiąc, z oświadczynami będzie musiał jeszcze trochę poczekać.
Sherlock wydał z siebie cichy pisk. Łowca tylko zmierzył go ostrym spojrzeniem.
 -Czyli i ja, i twój pies jesteśmy w niełasce? – wywnioskował jego były uczeń.
 -Dokładnie. – zgodził się Dante. Poczuł jednak nagły niepokój. Coś było nie tak… Sherlock znowu pisnął rozdzierająco, drapiąc o jego nogawkę. Mężczyzna przyklęknął przy nim. – Co jest, mały?
 -Uwaga! – zawołała Scarlett. – Rzucam!
 Trzydziestka kobiet, uczestnicząca w ślubie, zaczęła się tłoczyć przy schodach do kościoła.
 -Nigdy nie zrozumiem tej tradycji. – mruknął Metz pod nosem.
 Dante milczał. Nagle Sherlock zaskomlił i wystrzelił do przodu. Zbiegł po schodkach i dopadł kogoś stojącego za tłumem.
 Łowca doskonale wiedział, kto to.
 Scarlett odetchnęła głęboko i wyrzuciła w górę swój bukiet. Wiązanka kwiatów poleciała w powietrze i prześlizgnęła się nad głowami próbujących ją złapać kobiet. Opadł tuż za nimi, prawie uderzając w ziemie.
 Zaledwie kilka centymetrów od podłoża złapała go czyjaś dłoń.
 -Chyba komuś to spadło. – zauważyła Silva McEver, klękając na bruku, by pogłaskać łaszącego się do niej Sherlocka.
 Scarlett krzyknęła.


*


-Silvo, i jak ja to im wytłumaczę!? – warknął Dante, odciągając kuzynkę na bok.
 Silva była pół roku młodsza od niego. Jasne włosy wiązała w warkocz dookoła głowy, oczy w dziwnym kolorze promieni słonecznych potrafiły przewiercać na wylot. Znad ramienia wystawała jej rękojeść miecza, do paska miała przytłoczony sztylet. Była to jej jedyna WIDOCZNA broń. Z doświadczenia wiedział, że musiała jej mieć więcej: ukrytej w przewieszonym przez ramie plecaku, w cholewkach butów, za paskiem, w kieszeni, gdziekolwiek.
 Dobrze znał swoją kuzynkę.
 Oficjalnie, Silva zginęła gdzieś w środku wakacji, na oczach swojej bratanicy, Julii, i jej przyjaciela, Arashiego. Została zabita przez swoją ciotkę, dosłownie rozpadła się w proch. Jednak nie było ciała ani dowodów, więc Sylwia McEver nie została nawet postawiona w stan oskarżenia, chociaż wszyscy wiedzieli, że zabiła.
 Ale nie zabiła.
 Bo nieoficjalnie, w cieniu, Silva żyła nadal. Stała przed nim, z ciała i kości, z jak zawsze kpiącym uśmiechem na twarzy, pewnością w oczach i obietnicą śmierci wypisaną na jej duszy.
 Dwa i pół miesiąca temu MUSIAŁA zginąć, było to jedyne wyjście, by ukryła się przed Moriartym: człowiekiem rozporządzającym nieskończoną potęgą, który za wszelką cenę chciał ją dopaść. Dante wiedział o mistyfikacji: odwiedziła go dwa tygodnie po swojej śmierci i wyjawiła swój sekret.
 Jednak poza ich dwójką, jak dotąd, nie miał pojęcia nikt oprócz wcześniej wtajemniczonych.
A teraz…
 -Montehue i Scarlett dadzą się ucieszyć, spokojnie. – Strażniczka położyła mu rękę na ramieniu. – Lucas też będzie milczał, tak samo jak Dellix i Lane. Natomiast ja… musiałam się z tobą skontaktować, a wolałam nie przychodzić do twojego domu.
 -Moriarty znów…
 -Moriarty wie, że ja żyje. Nie wiem od kiedy, ale zdaje sobie z tego sprawę. Zyskałam jednak cenny czas, żeby pozałatwiać kilka spraw.
 -Potrzebujesz mojej pomocy?
 Zawahała się na moment.
 -Może. Mogę na nią liczyć?
 -Zawsze. Jesteśmy rodziną, Silvo.
 Strażniczka uśmiechnęła się lekko.
 -McEver’owie rzadko przyznają się do pokrewieństwa z Vale’ami i na odwrót, ale ja cieszę się, że jesteś moim kuzynem. A, nawiasem mówiąc – pochyliła się, mrużąc oczy, i szepnęła mu do ucha. – Z.
 Dante zesztywniał. No tak, podczas wakacji, kiedy polowali na Moriarty’ego, przez przypadek wygadał się, że się zakochał. Silva z niezrozumiałych dla niego pobudek nagle zapragnęła zostać druhną i męczyła go o imię wybranki dwadzieścia cztery godziny na dobę, domagając się podania przynajmniej pierwszej jego litery.
 -Ostatnio, kiedy się widzieliśmy, byłaś przy D. – zauważył.
 -Tak, ale teraz wiem, że to Z. Imię ma na Z, nazwisko na M, czarne włosy, brązowe oczy, najwyraźniej nienawidzi też Scarlett, więc mogłybyśmy się za kumplować.
 Łowca odchrząknął cicho.
 -Nie przyznaje, ani nie zaprzeczam.
 -Akcja z pierścionkiem była całkiem zabawna. Był dla niej, prawda?
 -Może. – Dante miał w duchu nadzieje, że jego twarz jest nie przeniknioną maską i nie krzyczy bez przerwy „TAK”, jak robiła to jego podświadomość, wpychając na usta najprawdziwszą i najjaśniejszą odpowiedź.
 -No dobra, to kiedy zostanę druhną? – Silva posłała mu swój uśmiech, który tak często go denerwował.
 -Nigdy.
 -Ej, przecież…
 -Silvo, złapałaś bukiet.
 -No, bo Scarlett wyrzuciła go w powietrze, a to był całkiem fajny bukiet. Białe róże i te sprawy.
 Dante jęknął cicho.
 -Nie znasz tej tradycji, Silvo?
 -Tradycji? – zrobiła zdziwioną minę. – No… nie.
 -Ta, która pierwsza złapie rzucony przez świeżo upieczoną małżonkę bukiet, wyjdzie za mąż jako pierwsza z wszystkich zebranych.
 -Ale ja nie zamierzam wychodzić za mąż! – zaprotestowała Strażniczka.
 -Wiem. W takim razie wszystko zepsułaś, jestem zmuszony do pozostania kawalerem. – poważnym głosem odparł Dante.
 Silva z całej siły trzepnęła go w ramię, a on tylko się roześmiał.
 -No dobrze, po prostu tęskniłem do tych naszych kłótni. – uspokoił ją. – Wybacz, ale chyba już ocucili Scarlett, muszę iść. Pomogę ci z chęcią, chociaż pewnie będzie to równie mozolne jak ostatnio, ale teraz…
 -Rozumiem. – Silva skinęła głową. – Mogę cię odwiedzić jutro?
 -Jasne. – skinął głową. – W południe.
 -Mi pasuje. Tym razem nie mamy limitu czasowego… przynajmniej mam taką nadzieje. Powodzenia na weselu. Koniecznie pogadaj z tymi… którzy nie wiedzieli, a teraz już wiedzą. Pa.
 -Pa, Silvo.
 Uszedł zaledwie kilka kroków, trochę oszołomiony po drugim już z kolei spotkaniu z martwą kuzynką, kiedy krzyknęła:
 -Pozdrów swoją dziewczynę.
Kiedy odwrócił się, żeby ją udusić, Silvy już nie było.